Panasonic Lumix GX9 - powyżej oczekiwań

Artykuł ten został przeniesiony ze starej wersji bloga. Niektóre zawarte w nim linki mogą już być nieaktualne. Stare komentarze niestety zostały utracone. Tekst został zachowany w oryginalnej formie, a zdjęcia zostały edytowane na nowo w celu zapisania ich w większej rozdzielczości, bez żadnych dodatkowych zmian.

Kiedy zaczynałem zabawę w robienie zdjęć w 2006 roku, rynek fotograficzny był prymitywny w porównaniu do obecnego, ale wcale nie mniej interesujący. Wtedy wszystko było dla mnie nowe, ciekawe i – w większości przypadków – daleko poza zasięgiem finansowym. Za pierwsze zarobione pieniądze kupiłem zwykłą małpkę – choć całkiem przyzwoitą, to jednak był to wybór z rozsądku, a serce biło mi mocniej na myśl o dużo bardziej zaawansowanych aparatach. Pamiętam jak dziś, jak nowiutki Lumix L1 patrzył na mnie zza szyby sklepowej gabloty. Był inny niż wszystkie pozostałe lustrzanki… Zwykły zwarty prostopadłościan, bez żadnych wybrzuszeń, wystających uchwytów, z wizjerem po boku. Ledwo co umiałem zrobić poprawnie naświetlone zdjęcie, ale wiedziałem już wtedy, że tak powinien wyglądać mój wymarzony aparat fotograficzny. I dwanaście lat później tak właśnie wygląda Panasonic Lumix GX9.

Po lustrzankach systemu 4/3 pozostało już tylko wspomnienie – Panas wespół z Olkiem po kryjomu zamietli je pod dywan, tylnymi drzwiami wprowadzając bezlusterkowy system Mikro 4/3, który z sukcesem rozwijany jest po dziś dzień. Przez te kilkanaście powstało już tyle Panasoników, że trudno je wszystkie zliczyć, ale z dwoma z nich udało mi zapoznać bliżej. Niestety nie miałem szczęścia do tej marki… Kompaktowego Lumiksa GF2 kupiłem dawno temu, żeby nie dźwigać wszędzie używanego wówczas nieporęcznego Canona 5DII. Przestarzała technologicznie matryca szybko przypomniała mi jednak, dlaczego uciekłem w pełną klatką. Z kolei wypożyczony parę lat później Lumix LX100 dotarł do mnie z tak fatalnie zasyfioną matrycą, że od patrzenia na zdjęcia bolały nie tylko oczy, ale i zęby. Ostatecznie recenzja nie została opublikowana, a ja zraziłem się do Panasonika na długi czas. No ale cóż, do trzech razy sztuka!

Lumix GX9 nie jest pierwszym bezlusterkowcem, który wyglądem przypomina wspomnianego już L1 – takich modeli było już wcześniej przynajmniej kilka. GX9 jest jednak najnowszym z serii aparatów nawiązujących do tej stylistyki, powinien być więc najbardziej wypasiony. Nie znam poprzednich modeli, nie fotografowałem nimi, wiem o nich w zasadzie tylko tyle, ile wyczytałem w internetach. Wszelkie porównania będę więc czynił do aparatów innych marek, z którymi mam jakiekolwiek doświadczenie. Zapominam o GF2 i LX100 – nie ma do czego wracać, Panasonic ma u mnie czystą kartę. Tym samym zapraszam do lektury recenzji pierwszego (i miejmy nadzieję nie ostatniego) aparatu tej marki na moim skromnym blogu.

Wygląd i jakość wykonania

Gdybym miał jednym słowem określić sylwetkę tego aparatu, byłaby to prostota. Brak tu zbędnych przetłoczeń, załamań, wyobleń, a całość przypomina prostopadłościennego klocka z delikatnie zarysowanym uchwytem. Zamiast obowiązujących w nowoczesnym wzornictwie zaokrągleń, tutaj mamy wszechobecną kanciastość, ale nie jest to jeszcze stylistyka retro. Aparat nie rzuca się w oczy, nie wygląda jak droga fotograficzna biżuteria, a przy tym nie udaje aparatu pradziadka, odnalezionego gdzieś na strychu. Co ciekawe, producentowi najwyraźniej nie zależy na autopromocji, ponieważ napis Panasonic na obudowie jest niemal niezauważalny, a nazwy modelu nie ma tam w ogóle. Niestety sąsiad nigdy nie dowie się, że to Pasikonik DC-GX9MEG-K! Ale przecież im mniej wymalowanych napisów, tym lepiej. Widoczny jest tylko napis Lumix z przodu – krótka nazwa, brzmi neutralnie – ujdzie…

Egzemplarz, który miałem do dyspozycji, był w koloru czarnego, ale zdaje się, że dostępna jest jeszcze wersja srebrna z czarną gumową okleiną w skóropodobny deseń. Pewnie z wyglądu taka obudowa bardziej przypomina metal, ale jeśli to ten sam materiał, co w wersji czarnej, to w dotyku na pewno go już nie przypomina. GX9 jest bezwstydnie plastikowy i to niestety czuć. Nie mam na myśli jakości wykonania, bo z nią wszystko jest w porządku. Korzystałem już z aparatów wykonanych z tworzyw sztucznych i wiem, że mogą one być wytrzymałe. Nie wydaje mi się, żeby Lumix po pewnym czasie użytkowania miał jakiekolwiek problemy z utrzymaniem swojej konstrukcji w jednym kawałku, niemniej jednak użyty do jego budowy gładki plastik nie robi najlepszego wrażenia. To mniej więcej taki sam materiał, z którego produkowane są tulipany do obiektywów albo obudowy kitowych szkieł – wrzucisz to do torby obok czegokolwiek twardszego niż galaretka, a na pewno się porysuje. Ten egzemplarz też dorobił się kilku rys.

Mimo to aparat ten prezentuje się całkiem przyzwoicie. Jest mały i wciąż lekki, ale jakby odrobinę cięższy niż wskazywałyby na to jego rozmiary. Nie sprawia wrażenia pustej wydmuszki i jest dobrze wyważony, przynajmniej z małym obiektywem. Ciekawie rozwiązano sposób zamykania i otwierania klapki przykrywającej złącze USB i HDMI, gdzie w pozycji otwartej całkowicie chowa się ona w obudowie. Działa to fajnie, wygląda estetycznie, a przy tym minimalizuje ryzyko przypadkowego urwania klapki. Generalnie Lumix GX9 nie wydaje żadnych niepokojących odgłosów przy ściskaniu, przyciski nie są luźne i grzechoczą, pokrętła i przełączniki pracują z właściwym oporem. Przyczepiłbym się tylko do wajchy przełącznika AF/MF, która sprawia wrażenie dość delikatnej i niezbyt ściśle przylegającej do obudowy, ale nie jest to jeszcze nic, co budziłoby obawy o trwałość (mam nadzieję). W sumie to ten Panas nawet przypadł mi do gustu od strony wizualnej, spodoba mi się.

Ergonomia użytkowania

Jeśli chodzi o ergonomię rozumianą jako wygodę uchwytu, to GX9 wypada całkiem nieźle w swojej kategorii wielkości. Nawet mimo braku wyraźnego gripu, w mojej ręce leży on pewnie i wygodnie. Nie trzeba podkurczać palców, bo bagnet odsunięty jest w bok od środka korpusu, pozostawiając dostatecznie dużo miejsca po stronie uchwytu. Z tyłu oparcie zapewnia wypustka, a przy niej wystarczająca przestrzeń, na której opiera się kciuk. Są tam co prawda guziki blokady AF/AE i zwalniania lampy błyskowej, ale na tyle cofnięte wgłąb obudowy, że przy umiarkowanej normalnej sile nacisku nie ma problemu z ich przypadkowym uaktywnieniem. Powierzchnia wyściełana jest gumową okładziną, a wszystko razem czyni ten aparat naprawdę komfortowym w użytkowaniu. Oczywiście przy założeniu, że podpięty jest do niego lekki obiektyw, bo to nie jest korpus stworzony pod ciężkie armaty. Można do niego dokręcić dodatkowy dedykowany uchwyt, ale nie wiem, jak sprawdza się on w praktyce. Duży plus za gwint statywowy w osi obiektywu!

Nie mam większych zastrzeżeń do guzikologii, choć obsługa niektórych przycisków w rękawiczkach może nastręczać problemów, co jest przypadłością większości kompaktowych aparatów. Podoba mi się kółko wokół spustu migawki, włącznik aparatu pod kciukiem z osadzonym w nim przyciskiem nagrywania wideo i zintegrowane tarcze PASM i korekty ekspozycji. Do dyspozycji są trzy guziki funkcyjne, ale w rzeczywistości przynajmniej dwa z nich mają już przypisaną fabryczną funkcję, którą i tak warto zachować. Są jeszcze cztery przyciski wirtualne, wyświetlane w zakładce na dotykowym ekranie, ale to już nie to samo co fizyczne guziki. Sprawę ułatwia ułożenie własnej listy dotykowych kafelków, do której dostęp zapewnia przycisk Q.MENU. Trochę za dużo klikania wymaga zmiana położenia punktu AF. Fajnie, że na dotykowym ekranie można sobie dowolnie zmieniać ten obszar, ale nie powinno się to odbywać kosztem fizycznej kontroli za pomocą przycisków (gdyby wyrzucić przycisk 4K PHOTO, a w jego miejsce wstawić dżojstik, byłoby idealnie). Pod kciukiem znajduje się tylne kółko, ale użyteczne jest tylko w trybie manualnym do regulacji czasu i w podglądzie zdjęć do powiększania obrazu. W każdym innym trybie dubluje funkcję przedniego kółka i w żaden sposób nie można tego przeprogramować. Kółko to można też wciskać, ale i wówczas też nic się nie dzieje. Wygląda to tak, jakby inżynierowie Panasonika nie skończyli swojej roboty…

Z kolei do działu projektowania interfejsu użytkownika pewnie dopiero trwała rekrutacja, bo nikt nie zatroszczył się o przejrzystość menu. Niektóre pozycje występują w formie ikon, innym razem słów czy skrótów, czasem po polsku, a czasem po angielsku… Do tego idzie się jeszcze przyzwyczaić, ale wyjątkowo irytujący jest bałagan nie w menu głównym, tylko już we właściwych podmenu przyporządkowanych działaniu konkretnych narzędzi. W Q.MENU, na przykład, trzeba z góry wiedzieć, jakie kafelki i w jakiej kolejności chcemy tam zaprogramować, bo później nie można zmienić ich porządku – każdy nowo dodany kafelek zawsze ląduje na końcu. A miejsce to jest kluczowe dla sprawnego korzystania z aparatu. Z kolei na korpusie znalazły się aż dwa przyciski 4K Photo – jeden przypisany pod Fn1 i ozdobiony stosowną ikoną, a drugi figurujący jako dolny klawisz 4-kierunkowego wybieraka, gdzie oprócz zdjęć 4K znajdują zdjęcia seryjne, samowyzwalacz itp, czyli typowy DRIVE. Po jaką cholerę jest ten pierwszy przycisk!? Braketingu już tam nigdzie nie ma, bo po co? Żeby skorzystać z niego w łatwy sposób, trzeba go umieścić w Q.MENU. Konia z rzędem też temu, komu uda się znaleźć tryb HDR. Logika wskazywałaby, że powinien być do niego jakiś skrót, ale nic z tych rzeczy. Trzeba go wyciągnąć z głębokiego menu i przypisać do której z pozycji Q.MENU. Jakby niespodzianek było mało, często trybu tego nie można w ogóle uruchomić. Długo zajęło mi wydedukowanie, że odpowiedzialny za to jest tryb RAW i RAW+JPEG. Okazuje się, że HDR działa tylko w trybie JPEG, co jest zrozumiałe, ale wszystkie znane mi aparaty umożliwiają jego włączenie w każdej chwili – po prostu nie zapisuje się RAW i tyle. W Lumiksie zaś musiałem przypisać tryb JPEG do pozycji Custom na pokrętle PASM i korzystać z niego za każdym razem przed włączeniem HDRa.

Szmery bajery

W Lumiksie GX9 każdy znajdzie taki wodotrysk, jakiego tylko zapragnie, choć czasem może być problem z dokopaniem się do nich. Weźmy np. scenes (automatyczne ustawienia dostosowane do określonych sytuacji zdjęciowych), kierowane do początkujących amatorów. Zamiast kilku trybów typu krajobraz/portret/sport/makro itp., Panasonic wcisnął tam dwadzieścia cztery scenki, a w nich takie rodzynki, jak tryb Słodka twarzyczka dziecka, Apetyczne danie, Smakowity deser, czy też dwa osobne tryby dodające gwiazdki do odblasków na wodzie oraz odblasków na wszystkim innym, co nie jest wodą. Początkujący amatorzy długo będą się zastanawiać, który z sześciu obecnych tam trybów portretowych wybrać. Pomijam już fakt, że efekty zastosowania większości tych trybów są dla jakości zdjęć wręcz katastrofalne. Oprócz tych bezużytecznych pierdół, w osobnej zakładce uruchamianej na dotykowym ekranie, mamy jeszcze dwadzieścia kilka trybów kreatywnych, które w sporej części dublują się ze wspomnianymi scenkami i mimo różnych nazw robią praktycznie to samo. Różnica polega na tym, że można zastosować je w trybach półautomatycznych, w których aparat pozwala ustawić samemu przynajmniej niektóre parametry. Filozofów zachęcam do rozważań, czym różni się tryb Retro od Dawne czasy.

Na szczęście znalazło się też kilka bajerów, z których nawet od czasu do czasu można skorzystać, przynajmniej na początku swojej fotograficznej drogi. Zupełnie nie najgorzej radzi sobie tryb HDR, który powoduje niewielkie zawężenie kąta widzenia i lekki spadek rozdzielczości, ale ostateczny efekt jest naturalny, nieprzerysowany i dostępny z ręki, bez konieczności użycia statywu. Przyzwoicie działa też tryb automatycznej panoramy, sklejający składowe kadry z minimalną ilością błędów (stabilizacja robi robotę). Przydatne mogą okazać się też tryby 4K Photo, które wykorzystują możliwości zapisu wideo w 4K oraz ekstrakcję wybranych klatek takiego materiału do zdjęć wielkości ok. 8,3 mpx. Rozmiar trochę biedny, ale efekty mogą być ciekawe. Poniższe zdjęcie pszczoły zostało zarejestrowane przy użyciu trybu Ostrość po (?), pozwalającego na wybór płaszczyzny ostrości już po wykonaniu ujęcia (a raczej filmu). Nic by z tego zdjęcia nie wyszło gdyby nie ta właśnie funkcja, bo owad był zbyt ruchliwy jak na moje mizerne umiejętności makro. Tych trybów 4K jest jeszcze kilka, a to do rejestrowania zdjęć przed i po wciśnięciu spustu migawki, a to do rejestrowania serii zdjęć z dużą częstotliwością, a to do automatycznego focus stackingu. Żadne dzieło przy ich użyciu nie powstanie, ale czasem można się nimi pobawić dla zwykłej frajdy. Wadą jest ospała praca AF i dodatkowy crop – przy ogniskowej 60 mm uzyskujemy ekwiwalent aż 174 mm!

Super użyteczna jest za to komunikacja bezprzewodowa między aparatem a smartfonem. Aplikacja łączy się może niezbyt szybko, ale działa stabilnie, zapewnia niewielkie opóźnienie podglądu, nie wprowadza sztucznych ograniczeń funkcjonalności, korzysta (częściowo) z energooszczędnego modułu Bluetooth w aparacie. W dodatku gdy steruję aparatem za pomocą smartfona, to przyciski i funkcje GX9 nie są zablokowane, a ekran wciąż działa i pokazuje kadr. Można więc trzymać aparat nisko i sterować nim ręką, a smartfona używać tylko jako przedłużenie wizjera, co rewelacyjnie sprawdza się w fotografii ulicznej. Muszę też pochwalić szerokie i przystępne (z podglądem zmian na żywo) możliwości wywoływania RAWówch w puszce. Canon G7X II również oferował podgląd zmian w czasie rzeczywistym, czego brakowało w aparatach Fuji (nie pamiętam już, jak to wyglądało w Olympusach), ale zakres tych zmian był znikomy. Lumix poszedł o krok dalej i stworzył kombajn, który wielokrotnie uchronił mnie od konieczności obrabiania zdjęć na komputerze. Bardzo polubiłem też funkcję zebry, która z dokładnością około 1/3 EV pokazuje przepalone fragmentu jeszcze przed wykonaniem zdjęcia. Nie do przecenienia w niektórych sytuacjach jest też migawka elektroniczna, pracująca z maksymalną szybkością 1/16000 s. Swoją drogą migawka mechaniczna ma piękny, cichy i dyskretny dźwięk. Jest jeszcze wbudowaną lampa, którą można odchylić w pionie, co czasem też można wykorzystać, choćby nawet w tak kiepskim zdjęciu, jak to poniżej (VIVID | kontrast +2 | i.Dynamika 3 | f/3,5 | ISO 500):

Prawdziwą petardą jest jednak stabilizacja obrazu. To, co potrafi sama stabilizacja matrycy, jest już imponujące, a możliwości połączonej stabilizacji matrycy i obiektywu sprawiają, że kopara opada do kolan. Tak, Lumix GX9 ma matrycę stabilizowaną w trzech osiach i dwóch płaszczyznach, współpracującą ze stabilizacją wbudowaną w niektóre obiektywy. Dzięki temu bez problemu robiłem zdjęcia z ręki przy czasie ekspozycji 1 s i dłuższym! Ja, właściciel najbardziej trzęsących się kończyn górnych spośród wszystkich fotografów w powiecie! Rzadko kiedy aż tak ekscytuję się nowinkami technicznymi, a częściej czerpię z sadystyczną przyjemność, doszukując się w nich niedociągnięć, ale ta stabilizacja obrazu dosłownie rozłożyła mnie na łopatki. Miałem już do czynienia ze stabilizacją matrycy w kilku Olympusach, w których działała ona świetnie, ale zawsze z przymrużeniem oka podchodziłem do doniesień, jakoby ludziom udawało się wykorzystać ją do zdjęć na tak ekstremalnie długich (jak na zdjęcia robione z ręki) czasach naświetlania – mi to się nigdy nie udawało. Błądziłem… A teraz już wiem, że nie kupię żadnego nowego aparatu, który nie będzie wyposażony w stabilizację choćby tylko w połowie tak dobrą, jak Dual IS w Panasoniku (najwyżej to odszczekam).

Sprawność działania

GX9 to szybka bestia, bez dwóch zdań. Nie zastanawia się, tylko robi co trzeba bez najmniejszej zwłoki. Reakcja na zwolnienie migawki jest tak żwawa, że parę razy zdarzyło mi się przypadkowo zrobić kilka zdjęć pod rząd, podczas gdy większość aparatów, z jakimi miałem do czynienia, już po pierwszym zdjęciu potrzebowało trochę oddechu na wykonanie kolejnego. Właściwie nie trzeba włączać trybu zdjęć seryjnych, wystarczy tylko odpowiednio szybko operować palcem na spuście migawki. W trybie seryjnym z kolei Lumix zapisuje około 20 kadrów RAW+JPEG przy 9 kl/s do momentu zapchania się bufora, co uważam za całkiem zacny rezultat, zważywszy na niesportowe przeznaczenie tego modelu. Okazji do skorzystania z takiej szybkości jednak nie będzie wiele, gdyż w trybie AF-C częstotliwość spada do 6 kl/s, co i tak w pełni mnie satysfakcjonuje. Bufor mieści wówczas około 30 RAWów w parze z JPEGami. Co ważne, w czasie opróżniania bufora aparat jest w pełni responsywny, a pewne opóźnienie pojawia się jedynie w chwili wejścia do podglądu zdjęć. Oczywiście nie ma najmniejszych problemów ze zbyt długim czasem włączania/wyłączania się czy wybudzania, podobnie jak z reakcją na wciskanie guzików czy kręcenie kółkami. Przy niektórych filtrach artystycznych podgląd na żywo zaczyna mocno klatkować, ale w sumie uważam to za zaletę, bo zniechęca to do korzystania z nich.

Zatrzymałem się w epoce, w której aparaty oferowały co najwyżej możliwość wyboru między AF-S i AF-C oraz zmianę położenia punktu ostrości. Za każdym razem gdy próbuję systemów próbujących odgadnąć, gdzie w kadrze jest interesujący mnie obiekt, zdjęcia zbyt często lądują w koszu. Lumix też został wyposażony w takie patenty, dzięki którym napstrykałem niemało nieostrych zdjęć. Jest tu wykrywanie twarzy wraz z bliższym okiem, które to twarze zazwyczaj odnajduje, ale jeśli jest ich kilka w kadrze, to robi się chaos. Czasem zobaczy twarz gdzieś, gdzie jej nie ma albo nie zobaczy jej wcale, gdy jest mało światła lub jest zbyt daleko. Tryb ten jest dobry do zdjęć portretowych z jedną osobą w kadrze, wtedy powinien działać w sposób w miarę przewidywalny. Kompletnie nieprzewidywalny jest za to tryb 49-obszarowy, korzystający ze wszystkich punktów AF rozsianych po całym kadrze i działający na zasadzie loterii. Używałem go w wideo, gdzie dawał radę na hiperfokalnej, ale na tym radziłbym poprzestać. Nieco lepiej działa tryb Własny wielopunktowy, który jest właściwie tym samym, tyle że sami zmniejszamy ilość dostępnych punktów AF i wybieramy strefę, w której mają się one znaleźć. Jeśli obiekt wypełnia dużą część kadru, to może to zadziałać… Interesujące jest Śledzenie, które w miarę skutecznie utrzymuje ostrość na wybranym obiekcie, o ile złapie właściwy obiekt na początku. Nie zawsze udaje się precyzyjnie wskazać mu właściwy cel, szczególnie znajdujący się w oddali. Do tego jak już złapie jakiś obiekt, to jedynym sposobem, aby odpuścił, jest anulowanie śledzenia na ekranie dotykowym, co wymaga oderwania oka od wizjera i rozprasza w dynamicznych sytuacjach.

Panasonic jest samotnym rycerzem na polu bitwy o wydajny układ AF oparty o detekcję kontrastu – wszyscy pozostali producenci przeszli już całkowicie na detekcję fazy albo eksperymentują z nią w topowych modelach. I jak mu idzie temu Panasu? Chciałbym móc odpowiedzieć na to pytanie jednoznacznie, ale miałem do dyspozycji tylko jeden kitowyzoom, który z jednej strony zapewnia dużą głębię ostrości, nie stanowiącą żadnego wyzwania dla autofocusu, a z drugiej jest on dość ciemny, co utrudnia aparatowi pracę w słabym oświetleniu. Nie wiem więc do końca, na ile dany rezultat jest zasługą czy winą obiektywu, a na ile samego układu ustawiania ostrości. W warunkach słabego oświetlenia, w miejscach o małym kontraście, AF miewał problemy z zablokowaniem ostrości. Chodzi tu jednak o taką ciemnicę, że przy tych wartościach przysłony nawet stabilizacja obrazu mogłaby nie zapewnić nieporuszonego zdjęcia z ręki. Z kolei w dobrych warunkach oświetleniowych AF-S wymiata – po prostu rakieta! AF-C może nie należy do szczególnie wyrafinowanych, ale wydaje mi się, że przy ręcznie wybranym punkcie ostrości lub przy dobrze zablokowanym Śledzeniu dawał sobie radę nie gorzej, niż Fuji X-T20 czy Olek E-M5 II, a dużo lepiej niż Canon G7X II. Ciekaw jestem, jakby to wyglądało z jakąś jasną stałką, ale mam przeczucie, że Panas poradziłby sobie co najmniej dobrze. Jak na aparat wycieczkowo-uliczno-rodzinno-jasełkowy prawdopodobnie będzie wystarczająco szybki w każdych warunkach, jeśli tylko zapewnimy mu właściwy obiektyw.

Rozpisałem się już nadto, a chciałem wspomnieć jeszcze o wydajności akumulatora, która niestety trochę kuleje. Mój typowy dzień zdjęciowy to kilka godzin łażenia po mieście, a Lumix pozwolił mi w takich warunkach wykonać około 250 fotek na przestrzeni 5 godzin, zanim akumulator padł kompletnie. Gdyby nie testy, pewnie zrobiłbym o połowę mniej zdjęć, więc na co dzień nie jest dla mnie problemem, tym bardziej, że i tak miałbym zapasową baterię. Większość ludzi jednak, z tego co zdążyłem się zorientować, nie taktuje migawki tak oszczędnie jak ja. Dla nich taki wynik może być rozczarowaniem. Na domiar złego w zestawie z aparatem nie ma zewnętrznej ładowarki, tylko mały zasilacz USB do ładowania akumulatora w aparacie. Nie mam nic przeciwko takiej funkcjonalności, jeśli jest ona uzupełnieniem dla tradycyjnej ładowarki, a nie jej marnym substytutem. Niestety samo ładowanie trwa przy tym całe wieki.

Ekran i wizjer

Wyświetlacz LCD w Lumiksie GX9 zwrócił moją uwagę jeszcze zanim włożyłem baterię do aparatu. Jest bardzo cienki i idealnie wkomponowany w korpus. Zawsze zastanawiało mnie, czemu te ekrany w większości puszek są takie szpetne, grube, odstające od obudowy. Najwyraźniej producenci sprzętu fotograficznego nie mają dostępu do nowszych technologii produkcji ekranów, co potwierdzałyby też ich mało imponujące rozdzielczości. Panasonic poszedł w tej kwestii o krok naprzód, tworząc wyświetlacz bardzo zgrabny i naprawdę dobry jakościowo. Na tyle, na ile jestem w stanie ocenić to gołym okiem, prezentowane przez niego kolory są bliskie tym, jakie możemy obejrzeć na monitorze (pod warunkiem, że nie jest on totalnie rozkalibrowany). Pozytywnie zaskoczyła mnie jego widoczność w mocnym słońcu, a korzystałem z niego również w przyciemnianych okularach na nosie. Funkcja automatycznego dostosowywania jasności ekranu do warunków otoczenia działała może nie tak dobrze, jak w niektórych nowszych smartfonach, ale zdecydowanie powyżej standardu, jaki obowiązuje aktualnie w sprzęcie foto.

Jakość wyświetlacza to jedno, ale oprogramowanie go to zupełnie inna bajka. W tej kwestii Olympus kuleje, Fuji raczkuje, a niektórzy producenci wciąż jeszcze ssą palucha w inkubatorze. Ze znanych mi aparatów do tej pory to Canon wiódł prym na tym polu, ale teraz będzie musiał podzielić się miejscem na podium z Panasonikiem. Sterowanie dotykowe działa w Lumiksie znakomicie, bez najmniejszego opóźnienia, w każdej możliwej sytuacji: podczas ustawiania ostrości, w momencie wykonywania zdjęcia, w podglądzie i w menu. Praktycznie wszystko można tu obsłużyć dotykiem w sposób bardzo intuicyjny. Parę smaczków znajduje się też w samym sposób wyświetlania danych, np. histogram na żywo można przesuwać po całym kadrze w dogodne miejsce, a powiększenie obrazu podczas manualnego ustawiania ostrości wyświetla się w okienku zajmującym tylko część kadru, dzięki czemu nie tracimy widoku na szersze ujęcie. Naturalnie jest tu też i focus peaking, wspomniana już wcześniej zebra, poziomica i mnóstwo możliwości konfiguracji. Podgląd na żywo zachowuje wysoką częstotliwość odświeżania o ile tylko nie jest za ciemno – wtedy potrafi szarpać, ale w dużej części jest to też wina ciemnego obiektywu. W menu można wybrać, czy w takich warunkach podgląd ma przedstawiać obraz bardziej realistyczny, ale z niższym klatkarzem, czy bardziej płynny, ale zaszumiony.

Wizjer w tym aparacie jest nietypowy, i to nie tylko przez swoją odchylaną konstrukcję (która ani razu mi się do niczego nie przydała), ale też za sprawą technologii produkcji zastosowanego w nim wyświetlacza. Jeśli dobrze zrozumiałem, nie składa się on z punktów o podstawowych kolorach, z których każde trzy tworzy jeden widoczny piksel, tylko każdy jeden punkt wyświetla trzy kolory w następującej po sobie kolejności. Nie wiem, jakie ma to zalety, ale na pewno ma istotną wadę: w jasnych obszarach, za każdym razem gdy poruszymy gałką oczną, na ułamek sekundy pojawia się coś na wzór tęczowych aberracji chromatycznych. Można z tym żyć, mi osobiście to nie dokucza i nie umniejsza użyteczności tego wizjera, ale na pewno jest to zauważalne, szczególnie na początku. Rozdzielczość byłaby przyzwoita, gdyby nie fakt, że wizjer ma proporcje boków 16:9, a zdjęcia 4:3, więc nie jest wykorzystywana cała jego powierzchnia. Rozmiar wyświetlanego kadru też jest przez to mniejszy. W rezultacie jest to dość przeciętny wizjer – czytelny, nie powodujący dyskomfortu, niezły zarówno pod względem kolorystyki, jak i kontrastu, ale nie tak dobry jak w konkurencyjnych modelach w podobnej cenie.

Obiektywy

Ostatnią rzeczą, jaką można powiedzieć o systemie Mikro 4/3, jest to, że brakuje w nim obiektywów. Jest w nim niemal wszystko, może poza rzadkimi wysoko wyspecjalizowanymi słoikami. Znajdzie się wiele propozycji obscenicznie drogich, ale też i parę naprawdę tanich, a przy tym dość jasnych, małych i lekkich. Kilka takich obiektywów przeszło przez moje ręce i przeważająca większość z nich charakteryzowała się świetnymi osiągami. Były to obiektywy Olympusa, które oczywiście pasują do korpusów Lumiksa, chociaż nie dam sobie ręki uciąć, czy w pełni rozwijają na nich swoje skrzydła. System niby ten sam, bagnet identyczny, ale słyszałem, że obie te firmy nie wykorzystują w pełni potencjału wspólnej platformy i nie do końca wychodzi im cyfrowa korekcja zniekształceń, gdy skrzyżujemy ich produkty. Niestety póki co nie mam możliwości sprawdzenia tego empirycznie.

Do dyspozycji miałem tylko jeden obiektyw Panasonika, jaki sprzedawany jest w zestawie z GX9, a mianowicie 12-60 mm f/3,5-5,6. Jest to plastikowy zoom (ale z metalowym bagnetem) o typowym dla kitowców świetle, ale o szerszym zakresie ogniskowych 24-120 mm ekw., co daje bardzo uniwersalne kąty widzenia zarówno do krajobrazów, architektury, zwiedzania, reportażu, portretów, jak i innych krzaków i badyli. Raczej nie będzie się nadawał do sportu czy jakichkolwiek zdjęć dynamicznego ruchu w słabych warunkach oświetleniowych, ale powinien być wygodnym kompanem w fotografii podróżniczo-rodzinno-pamiątkowej. Tym bardziej przy jego nikłych gabarytach, którymi idealnie wpisuje się w ideę małych kompaktowych bezlusterkowców. Jego tubus nie wysuwa się prawie wcale aż do ogniskowej 25 mm, więc nie straszy ludzi na ulicy. Głębia ostrości szału nie robi, ale na najdłuższej ogniskowej można liczyć na delikatne rozmycie tła w portretach, a amatorzy kwiatków i robaczków powinni być usatysfakcjonowani nie najgorszą skalą odwzorowania. Zoom ten wyposażony jest w stabilizację obrazu i, co ciekawe, jest uszczelniony przed kurzem i wilgocią (choć uszczelka wokół bagnetu jest szczątkowa). Zdarzyło mi się nawet robić nim zdjęcia przy ulicznych kurtynach wodnych, z aparatem owiniętym w torebkę foliową.

Optycznie jest to całkiem przyzwoite szkło, wręcz zaskakująco dobre jak na swoje niepozorne wymiary. Nie robiłem żadnych testów ostrości, ale przeglądając wykonane zdjęcia nie zauważyłem na nich niczego niepokojącego – na oko wszystko jest ostre jak brzytwa, w całym zakresie ogniskowych i niemal w całym kadrze już od pełnej dziury. Używając G7X II sądziłem, że to jego obiektyw jest całkiem dobry, ale porównując go do Panasonica Canon wypada po prostu blado. Jak wszystkie szkła systemowe, tak i ten korygowany jest programowo, więc nie natrafiłem na najmniejsze nawet ślady zniekształceń, aberracji czy wyraźnego winietowania. Nawet praca pod światło prezentuje się nie najgorzej, a pojawiające się flary i nieliczne odblaski nie psują zdjęć wykonywanych pod słońce. Ba, zdjęcia takie robiłem bezustannie, a efekty zaskoczyły mnie pozytywnie. W komplecie z obiektywem znajduje się lekki tulipan, więc w razie potrzeby można go użyć – ja jednak w takie rzeczy się nie bawię.

Kamerowanie

Jak zawsze na początku tego rozdziału zastrzegam, że na filmowaniu znam się tyle, co na cyklu rozrodczym jamochłonów. Wymyśliłem sobie, że potrzebuję tej funkcjonalności do nagrywania dodatkowych materiałów z testów aparatów, ale mimo szczerych chęci wciąż nie wgryzłem się w ten temat głębiej. Możliwości wideo oceniam więc z punktu widzenia żółtodzioba, który niewiele w tej materii potrafi, ale docenia wszelkie udogodnienia pozwalające mu jako taki materiał nakręcić, unikając przy tym dużych nakładów pracy i nauki. Taki ze mnie leniuszek… Wybaczcie więc, że na tym etapie nie będę jeszcze pisał o bitrejtach, aliasingach, kodekach i innych takich, a zamiast tego ucieszę się czasem, gdy uda mi się zarejestrować płynne przejście ostrości czy stabilne panoramowanie. Na poniższym materiale widać co nieco, jak tryb wideo się sprawuje. Niestety weekendowy wyjazd trochę pokrzyżował mi plany i materiał nie jest zmontowany, ale powinien pojawić się tu na dniach.

Z kronikarskiego obowiązku wspomnę tylko, że Lumix rejestruje wideo w rozdzielczości FHD przy maksymalnie 60 kl/s oraz 4K do 30 kl/s. Mój komputer nie nadaje się do montażu materiały w 4K, więc od razu odpuściłem sobie ten format. Nawet nie mam monitora ani telewizora w takiej rozdzielczości, więc co mógłbym o nim napisać? Wiem tylko tyle, że kąt widzenia w 4K zawęża się nieco, zaś FHD korzysta z całej szerokości matrycy. Minimalne zawężenie kadru powoduje też dodatkowa stabilizacja elektroniczna, którą włączyłem na stałe, bo efekty jej pracy bardzo mi odpowiadały. Rok temu rzuciłem się zakup gimbala jak szczerbaty na suchary i zdążyłem użyć go kilka zaledwie kilka razy. Mimo właściwego wyważenia nigdy nie byłem w pełni zadowolony z efektów, jakie uzyskiwałem podczas chodzenia i nagrywania z tym ustrojstwem. W dużej mierze wynika to pewnie z mojego braku odpowiednich umiejętności, ale jakimś cudem Panasonic radził sobie z tym problemem lepiej, niż aparaty bez stabilizacji matrycy na gimbalu. Napiszę to po raz kolejny, ale ta stabilizacja naprawdę rządzi! Jak dla mnie to coś takiego wystarczyłoby mi w zupełności do moich skromnych zastosowań.

Jak na moje mało wprawne oko autofocus w wideo spisywał się nieźle, zarówno w dzień jak i po zmroku w ulicznych światłach. Jakość obrazu okazała się bardziej, niż zadowalająca. Obiecująco wyglądają też dodatkowe funkcje korzystające z rozdzielczości 4K, ale zapisujące jedynie wycinek kadru do FHD. Pozwalają one na kompletnie bezobsługowe nagranie krótkiego panoramowania czy efektu pull focus, co z pewnością uratowałoby mi tyłek w ujęciach produktowych, z którymi kilka razy zmagałem się już przy użyciu Canona, niestety z mizernymi efektami. Podobno nawet w najnowszej aktualizacji oprogramowania producent dodał do GX9 jakieś płaskie profile pod color grading w postprodukcji. Mnie to jeszcze nie interesuje, ale ponoć wszyscy filmowcy sikają z tego powodu w majtki. Co jak co, ale na wideo to się ten Panasłoik chyba zna, a przecież ten Lumix wcale nie jest maszynką do kamerowania, tylko do strzelania fotek – tak został wypozycjonowany. Nie ma nawet wejścia mikrofonowego ani wyjścia słuchawkowego, co mi osobiście nie przeszkadza, bo audio rejestruję na osobnym urządzeniu.

Jakość obrazu

Cudem przebrnąłem przez to całe wideo, a teraz czas na to, co tygrysy lubią najbardziej: analizę cropów 400%! Zartowałem, bez obaw – nie chcę odbierać roboty redaktorom serwisu Apteczne.pl. Za kulisami, w ukryciu przed światem, trochę sobie jednak te zdjęcia przeanalizowałem, bo byłem szczególnie ciekaw, jaki progres, o ile w ogóle jakikolwiek, Panas osiągnął przez te ostatnie lata w kwestii jakości obrazowania. Jako użytkownik 1-calowca Canona i APS-C spod znaku Fuji ciekaw byłem, gdzie najnowszy 20-megapikselowy sensor 4/3 plasuje się w stosunku do nich. Tradycyjnie już bardziej zależało mi na sprawdzeniu JPEGów, niż RAWów, choć tym też się przyjrzałem. Uzyskanie optymalnej jakości JPEG okazało się sporym wyzwaniem, ale ostatecznie zakończyło się powodzeniem. Napotkałem na drodze parę niuansów, które chciałbym omówić nieco szerzej, ale też wolałbym nie zaśmiecać tego tekstu aż tak szczegółowymi danymi. Zmontowałem więc materiał wideo, do obejrzenia którego zapraszam wszystkich zainteresowanych naocznym porównaniem GX9 do wspomnianych wyżej aparatów oraz sposobem na wyciśnięcie z JPEGów ich maksymalnego potencjału. A wszystkim pozostałym radzę bez skrupułów przeskoczyć do kolejnego akapitu.

Przyznam szczerze, że w kwestii jakości zdjęć minimalnie ruszyło się w dobrą stronę. Ciężko mi stwierdzić, czy w RAWach wygląda ona lepiej, niż w 20-megapikselowym PENie-F, który zapewne ma bardzo zbliżoną technologicznie matrycę – prawdopodobnie nie jest gorzej. W porównaniu do starszych 16-megapikselowych matryc wydaje mi się, że nastąpił kosmetyczny progres. Zostałem mile zaskoczony jakością zdjęć, jaką oferuje ten model na niskich czułościach. Trudno byłoby odróżnić ją od porządnego APS-C, może za wyjątkiem sytuacji, w których cienie zostały mocno podciągnięte, ale też nie spodziewałem się tu żadnego cudu. Jeśli zaś chodzi o szumy na wysokich czułościach, to są one o ponad działkę wyższe w Panasie, ale paradoksalnie bardziej widać je na niższych czułościach, gdy korzystamy z możliwości rozjaśniania cieni, niż na wysokich ISO. Niestety Panas musi chyba sądzić, że wszyscy fotografowie mają uczulenie na szum, bo rozsmarował go do postaci budyniowej brei. Na standardowych ustawieniach jest pod tym względem źle, a po zastosowaniu patentu, o którym wspomniałem w materiale wideo, jest średnio na jeża, bym powiedział. Użyteczna maksymalna czułość kończy się dla mnie gdzieś w okolicach ISO 3200, chociaż już na ISO 640 odszumianie zaczyna działać trochę zbyt nadgorliwie, a na ISO 1250 wygładza już po całości.

Większość zamieszczonych tu zdjęć to właśnie JPEGi prosto z puszki (za wyjątkiem kilku RAWów, które podpisałem), poddanych co najwyżej takim zabiegom, jak prostowanie, kadrowanie czy dodanie winiety. Wyszło chyba całkiem nieźle, głównie dzięki szerokim możliwościom dostosowania silnika JPEG pod własne preferencje. Aparat oferuje spore możliwości zwiększenia rozpiętości tonalnej za pomocą funkcji i.Dynamika oraz regulacji krzywej kontrastu w światłach i cieniach. Ilość informacji, jaką można uzyskać z cieni, zmieniając jedynie standardowe ustawienia JPEG, jest naprawdę przyzwoita. Kolory są neutralne, bardzo poprawne, z precyzyjnie działającym AWB (chyba najlepszym, z jakim miałem styczność). Trochę jak w Canonie brakuje im może wyraźnego charakteru, jakiegoś pazura, ale może to i dobrze. Rozdzielczości nie brakuje – 20 megapikseli wystarczy z nawiązką do wszystkiego, wliczając w to większość zastosowań profesjonalnych. Bardzo przyjemnie prezentuje się czarnobiel, o niebo lepiej niż w GF2 i LX100. Generalnie z jakości zdjęć jestem więcej, niż zadowolony.

Podsumowanie

Idealnych aparatów nie ma, nie było i nigdy takich nie będzie. Lumix GX9 nie jest wyjątkiem od tej reguły – ma kilka drobnych wad, które starałem się tu obiektywnie opisać (z subiektywną emfazą na niektóre z nich). Nie były to jednak żadne straszne rzeczy czy wielce dokuczliwe babole, uprzykrzające użytkowanie. Większość tych wpadek można obejść albo po prostu nauczyć się z nimi żyć. Próbuję w tym momencie jakoś spiąć wszystko to, co w tym tekście skrytykowałem, ale nawet nie przypinam sobie ani jednej rzeczy, której waga kwalifikowałaby ją do wyszczególnienia w tym podsumowaniu. Na myśl przychodzi mi za to całe mnóstwo pozytywnych cech, które pozostawiły po sobie bardzo pozytywne wrażenie. Fotografowanie tym Lumiksem było frajdą, a gdybym jeszcze miał jakiś lepszy obiektyw, to już w ogóle było epicko. Jak najbardziej widzę taki sprzęt na swoim podorędziu, choć tkwiąc już w innym systemie musiałbym zdobyć się na trochę intelektualnej ekwilibrystyki, żeby zracjonalizować taki wydatek. A niestety nie jest to tania zabawka, bo sam korpus kosztuje aktualnie 3300 zł, a obiektywem 12-60 f/3,5-5,6 już 4200 zł (są też inne zestawy o krótszym i dłuższym zakresie ogniskowych). Gdyby to była uszczelniona pancerna puszka albo chociaż miała lepszy wizjer, ewentualnie z ekranem obracającym się o 180 stopni i wejściem mikrofonowym, to polecałbym ją w ciemno. A tak polecam póki co poczekać jeszcze trochę, aż cena spadnie o kilka stów.

A dla kogo jest ten aparat? Przede wszystkim dla ludzi otwartych na system Mikro 4/3, którzy cenią sobie niewielką wagę i rozmiar sprzętu. Myślę, że byłby to dobrym kompanem do lekkiej turystyki, może z wyjątkiem ekstremalnych wypraw (brak uszczelnień). Świetnie sprawdzi się też na ulicy i w ogóle jako uniwersalny rejestrator życia codziennego. Głównie jest to sprzęt do zdjęć, ale tryb wideo działa w nim zupełnie nieźle, więc w okazjonalnym nagrywaniu też sprawdzi się bez trudu. Jeśli nie szarżujesz z ISO, tylko wolisz trzymać się umiarkowanych czułości i dłuższych czasów naświetlania, to będziesz oczarowany skutecznością stabilizacji obrazu. W parze z odpowiednio jasnym obiektywem (np. f/1,7) ten sprzęt depcze po piętach matrycom APS-C sprzężonym z obiektywami w okolicach f/2. Do pełnej klatki się nie umywa, to jasne, więc każdy musi sobie samemu przekalkulować, jak dużo rozpiętości tonalnej i czystego ISO jest w stanie poświęcić w imię kompaktowych rozmiarów. Przy zachowaniu zdroworozsądkowych oczekiwań GX9 okaże się naprawdę wdzięcznym narzędziem.

Previous
Previous

Canon EOS M50 - pozytywne zaskoczenie

Next
Next

Fujifilm X100F vs. X-T20 z XF 23 f/2 - konfrontacja