Fujifilm X100F vs. X-T20 z XF 23 f/2 - konfrontacja

Artykuł ten został przeniesiony ze starej wersji bloga. Niektóre zawarte w nim linki mogą już być nieaktualne. Stare komentarze niestety zostały utracone. Tekst został zachowany w oryginalnej formie, a zdjęcia zostały edytowane na nowo w celu zapisania ich w większej rozdzielczości, bez żadnych dodatkowych zmian.

Kiedy w ramach jednej marki mamy do wyboru dwa ekwiwalentne produkty, w mózgu potencjalnego klienta często następuje spięcie, przepalają się obwody, a procesy myślowe zapętlają się, uniemożliwiając podjęcie jakiejkolwiek decyzji. Dramat ten dotyka nie tylko nowicjuszy, których przywilejem jest to, że nie muszą się na niczym znać, ale też i starych branżowych wyjadaczy, którzy za punkt honoru stawiają sobie znajomość wszystkiego co najmniej na poziomie eksperckim. Fujifilm ma swój udział w gmatwaniu tego typu wyborów, a to za sprawą dwóch rozwiązań, z jednej strony bardzo odmiennych, choć w gruncie rzeczy niezmiernie podobnych, które powinny zaciekawić nie tylko „ulicznika”, ale też każdego, kto ceni sobie prostotę fotografowania przy użyciu jednej ogniskowej. A ja, w ramach misji ratowania świata przed nieznośnymi dylematami zakupowymi, sprawdziłem, który z tytułowych aparatów jest lepszy.

Jaki powinien być idealny aparat na ulicę? Trudno trafić we wszystkie gusta, lecz założę się, większość ludzi będzie zgodna co do kilku podstawowych cech. Sprzęt taki powinien być dość mały, cichy i niepozorny, aby nie przykuwał uwagi oraz pozwalał na nieskrępowane i nieuciążliwe użytkowanie w terenie. Powinien być szybki, zapewniać intuicyjną obsługę, nie przeszkadzać w robieniu zdjęć. Preferowany jest jasny obiektyw, najlepiej stałoogniskowy, o kącie widzenia sprawdzającym się w szerokim zakresie tematycznym – od krajobrazu po portret kontekstowy. Ogniskowa 35 mm dla pełnej klatki uchodzi za klasyczną dla tego typu zastosowań, choć oczywiście nie jest jedyną słuszną. A jakość obrazu? Nie będę oryginalny: jak najlepsza, jaką można dostać za określone pieniądze. Nie bez powodu coraz większą rzeszę zwolenników zyskują tutaj zaawansowane kompakty i nieprzerośnięte bezlusterkowce, będące rozsądnym kompromisem łączącym wszystkie powyższe cechy. Na rynku jest przynajmniej kilka ciekawych aparatów wpisujących się w obie te kategorie, jednak mnie, jako użytkownika Fuji, szczególnie interesuje sprzęt tejże marki. A jeszcze bardziej interesuje mnie sprzęt, który nie jest wyżyłowany pod każdym względem, kosztem niebotycznej ceny, ale raczej ten ze średniej półki, potencjalnie w moim zasięgu finansowym.

Dwie kategorie produktów Fujifilm wydają mi się szczególnie ciekawe: kompakty z dużymi matrycami z serii X100 i puszki systemu X sprzężone z obiektywami w okolicach 35 mm ekw. A że korzystałem przez długi czas z modelu X100T i nadal korzystam z korpusu X-T10, to w naturalny sposób moje zainteresowanie wzbudzili ich następcy, czyli X100F i X-T20. Ten drugi wydaje się szczególnie ciekawą propozycją w połączeniu z całkiem świeżym jeszcze obiektywem Fujinon 23 mm f/2 (23 mm na APS-C daje kąt widzenia ekwiwalentny dla 35 mm na FF), zupełnie nieprzypadkowo obdarzonym dokładnie taką samą ogniskową i minimalną przysłoną, jak obiektyw w aparatach serii X100. Czyli tak: mamy aparaty z tą samą matrycą i z obiektywami o takich samych parametrach, więc teoretycznie powinny pstrykać takie same fotki, więc nad czym tu się rozwodzić? „Jeśli nie wiesz, który kupić, to wybierz ten ładniejszy” – głosi stara prawda. Stosowanie się do niej przy zakupie majtek za całą pewnością ułatwia życie, jednak niekoniecznie ma ona zastosowanie w przypadku produktów wartych dwie miesięczne wypłaty. Oba te aparaty różni wiele szczegółów, które w praktyce mogą mieć dużo większe znaczenie, niż skłonny byłem początkowo sądzić.

Wygląd i jakość wykonania

Mamy tutaj do czynienia z dwoma odmiennymi podejściami do wzornictwa aparatów fotograficznych. W przypadku X-T20 możemy mówić o wyglądzie przypominającym lustrzankę, z wizjerem umieszczonym na górze w osi obiektywu, zaś X100F przypomina bardziej dalmierzowca za sprawą swojej zwartej prostopadłościennej obudowy i wizjera umieszczonego w rogu. Każde z tych rozwiązań ma swoich wyznawców, gotowych prowadzić ze swojej kanapy forumową wojnę z innowiercami. Mi kiedyś bardziej podobały się te a’la dalmierzowce, bo były rzadziej spotykane i kojarzyły się z Leiką, ale teraz wszystko mi jedno… Oba te aparaty wyglądają stylowo i nawiązują swoim dizajnem do klasycznych produktów z czasów jeszcze głęboko analogowych, co ma też pewien wymiar praktyczny: jest szansa, że cwaniak w dresiku nie upatrzy ich sobie jako łup, bo nie przypominają one większości aparatów, jakie widział ostatnio w gablocie w Media Markcie. Ja dostałem do testów egzemplarze w wersji srebrnej, które wyglądają jeszcze bardziej retro, choć osobiście preferuję jednak te czarne. Nocą w srebrnym korpusie mienią się wszystkie światła z otoczenia, znacznie pogarszając czytelność wymalowanych na nim oznaczeń. Białe napisy na ciemnym tle są bardziej kontrastowe, a czarna obudowa jest mniej podatna na refleksy świetlne.

Oba te aparaty wykonane są w znacznej części z metalu, co często kojarzone jest z wysoką jakością wykonania. Nie mam powodów aby wątpić, że tak też jest i w tym przypadku. Zastrzeżeń nie budzi konstrukcja przycisków i pokręteł, które pracują tak, jak należy – z odpowiednim oporem i dobrze wyczuwalnym klikiem, bez luzów. Nieco chybotliwy jest jedynie pierścień zmiany ISO w X100F, co może nie mieć żadnego negatywnego wpływu na jego trwałość, ale wrażenie pozostawia takie, że lepiej nie obchodzić się z nim zbyt brutalnie. Recenzowane modele różnią się nieco materiałem, z którego wykonana jest okładzina o skóropodobnej fakturze. Bardziej gumowa jest ona w X-T20, zaś w X100F jakby bardziej winylowa, przez co zapewniająca nieco mniejszą przyczepność. Pamiętam, że w X100T ogólne wrażenie dbałości o dobór właściwych materiałów psuła trochę klapka zakrywająca komorę gniazd zewnętrznych, która w nowszym modelu wygląda już lepiej. Generalnie jakość wykonania X-T10 i X-T20 jest identyczna, natomiast między X100T i X100F zauważam nieznaczną poprawę w kilku szczegółach. W rezultacie w obu przypadkach mamy do czynienia z porządnym sprzętem – amatorskim, nie żadnym tam PRO – choć żaden nie został uszczelniony przed deszczem czy kurzem (za wyjątkiem obiektywu XF 23 f/2, ale o tym napiszę jeszcze w dalszej części).

Kompakt Fuji wyposażony został w bardzo mały obiektyw, który dla mnie jest najważniejszą cechą zewnętrzną, jaka różni oba te aparaty. Sprawia on, że cały zestaw jest wyraźnie smuklejszy i trochę lżejszy od jego bezlusterkowego odpowiednika. Sam korpus X-T20 wcale nie jest większy, ale doczepiony obiektyw, mimo że też całkiem niewielki, odstaje jednak o kilka centymetrów bardziej. Okazało się, że w praktyce nie ma to aż takiego znaczenia i jeśli podejść do sprawy zdroworozsądkowo, to dojdziemy do wniosku, że X100T i tak nie jest aparatem mieszczącym się w kieszeni spodni, więc ten mniejszy obiektyw w zasadzie w niczym mu nie pomógł. Brakuje w nim gwintu do mocowania filtra, więc w przypadku chęci jego zastosowania należy dodać jeszcze pierścień pośredni, który zwiększy nieco jego długość. Ale co z tego? W najgorszym wypadku i tak jest o połowę krótszy, niż XF 23 f/2. I choćby było to kompletnie bez znaczenia, to i tak mniejsze szkło zawsze będzie bardziej przemawiać do mojego zmysłu estetyki (może dlatego mam słabość do niektórych obiektywów Mikro 4/3).

Ergonomia użytkowania

Różnice w wymiarach nie mają tu większego wpływu na wygodę użytkowania. Jeśli miałbym się czegoś przyczepić na siłę, to tylko tego, że ten krótki obiektyw w X100F nie oferuje zbyt wiele miejsca na palce, jeśli podeprzeć go od dołu lewą dłonią. Czasem paluch może wylądować w kadrze, czego nawet nie zauważymy w czasie fotografowania, jeśli korzystać będziemy z wizjera optycznego. Parę razy mi się to zdarzyło, ale to kwestia przyzwyczajenia. Dużo większe znaczenie ma kształt gripu, choć w przypadku X100F należałoby powiedzieć o kształcie miejsca na obudowie, za które chwytamy aparat, bo z gripem nie ma ono nic wspólnego. Ten kompakt jest obły i gładki, bez żadnej wyraźnej krawędzi, załamania czy jakiejkolwiek szczątkowej wypustki, dającej oparcie dla palców. Jest to (prawie jedyny) przykład niewłaściwego podejścia Fuji do stylistyki retro, kiedy to kopiuje się stare złe rozwiązania, zamiast starych, ale dobrych i sprawdzonych. Ja rozumiem, że X100F miał być minimalistyczny i leikowaty (od Leiki, nie od lejka), ale nie do tego stopnia, aby utrudnić jego użytkowanie. Przecież można było zrobić jakiś delikatny grip, który w najmniejszym stopniu nie zepsułby stylistyki, a znacznie poprawiłby komfort uchwytu. Przykłady? Proszę bardzo: X-Pro2, X-E3, OM-D E-M5 II, E-M10 III… I co, łyso wam tam w Fuji?

Chyba nie muszę tłumaczyć, dlaczego X-T20 trzyma się lepiej. I to nie jest tak, że X100F jest pod tym względem tragiczny. Byłby, gdyby nie jego niewielki ciężar, ale tylko ta lekkość go ratuje. Ten sam problem dostrzegałem w X100T, jednak wtedy był on mniej dokuczliwy, bo nosiłem aparat na pasku. Od tamtego czasu trochę się pozmieniało – nienawidzę pasków! Natomiast Fuji nie zmieniło nic… No cóż, trudno, nie przekreślam z tego powodu serii X100. Jestem w stanie to przeboleć, ale będę wypominał… Natomiast jeśli chodzi o X-T20, to nie doświadczyłem żadnych niewygód związanych z jego kilkugodzinnym noszeniem w ręku, bez żadnych sznurków zabezpieczających. Rozmieszczenie przycisków również nie przysparzało najmniejszych problemów w żadnych z testowanych aparatów. W X-T20 niewiele się zmieniło w stosunku do poprzednika – przeniesiono przycisk funkcyjny i wspaniałomyślnie dodano wybór trybu wideo do tarczy trybów pracy, a przy tym, nie wiedzieć czemu, wyłączono możliwość wyboru ISO za pomocą przedniego kółka. Dwa kroki wprzód, jeden wstecz – dwie dobre zmiany i jedna głupia, acz niezbyt uciążliwa upierdliwość. Z kolei X100F przeszedł poważniejszą metamorfozę, bo zniknęły przyciski po lewej stronie ekrany i zostały rozlokowane bliżej prawej strony, dodano przycisk funkcyjny wbudowany w wichajster do przełączania trybu działania wizjera i przednie kółko (które też nie umożliwia zmiany ISO). Aby jednak tradycji stało się zadość, gwint statywowy w obu tych aparatach pozostał w dotychczasowym fatalnym miejscu. Gdy już mi się zdawało, że do niego przywykłem, okazało się, że dodatkowo utrudnia on trochę pracę na gimbalu, o czym kiedyś napiszę przy innej okazji.

O dziwo, to nie różnice w umiejscowieniu wizjera, wielkości obiektywu czy nawet ergonomii uchwytu były dla mnie najbardziej istotne. Gdy okazało się, że (uwaga, spoiler!) autofocus w trybie ciągłym w końcu jest w tych aparatach na tyle skuteczny, że korzystałem z niego już nie tylko w ostateczności, ale nagminnie i z przyjemnością, nagle zapragnąłem łatwego dostępu do przełącznika zdjęć seryjnych. Jak mi nic nie ucieka z kadru, to lubię używać trybu zdjęć pojedynczych, żeby nie mnożyć na karcie pamięci niepotrzebnych klonów tych samych ujęć. Ale jak tylko dzieje się jakaś akcja (wystarczy, że chcę uchwycić ruch idącego człowieka), to bach! – przełączam się na serię zdjęć i już, szybki ruch i gotowe. Ech, no właśnie, szybki ruch to jest w X-T20, który ma na górnej ściance tarczę trybów pracy, a na niej m.in. zdjęcia pojedyncze i seryjne. W X100F już nie jest kolorowo, bo zamiast tarczy mamy przycisk DRIVE. Wciśnięcie go i wybranie trybu zdjęć seryjnych nie jest co prawda żadną wielką filozofią, ale umiejscowienie tego przycisku jest totalną pomyłką. Nie dość, że trzeba oderwać kciuk, to jeszcze trzeba oderwać dłoń od korpusu, żeby tym kciukiem trafić w przycisk bez żadnej ekstremalnej ekwilibrystyki. W tym momencie aparat najpierw robi świst!, a ułamek sekundy później trach! o asfalt. Nie ma bata, druga ręka musi go przytrzymywać.

Szmery bajery

Z wodotrysków mamy w obu aparatach te same kiczowate filtry artystyczne (których w dobie Snapseeda, VSCO czy innych presetów i tak nikt nigdy nie użyje, może za wyjątkiem nastolatek w Japonii), przydatne automatycznie sklejane panoramy, podwójna ekspozycja, zdjęcia poklatkowe, obowiązkowe Wi-Fi i obróbkę RAWów w puszcze. Dostępna jest też migawka elektroniczna, oferująca czas do 1/32000 s, z opcją jej automatycznego uruchomiania w razie potrzeby – świetna sprawa, choć trzeba uważać na rolling shutter przy panoramowaniu i banding w sztucznym oświetleniu. X100F ma trochę utrudnione zadanie przy fotografowaniu na pełnej dziurze, ponieważ minimalny czas otwarcia mechanicznej migawki uzależniony jest od wybranej wartości przysłony, a dla f/2 wynosi zaledwie 1/2000 s, o ile dobrze pamiętam. Z pomocą przychodzi wbudowany filtr ND o skuteczności 3 EV, będący do dyspozycji po przypisaniu do dowolnego przycisku funkcyjnego. Niestety nie uruchamia się on automatycznie, jak to ma miejsce w Canonie G7X II, przez co trzeba o nim pamiętać, co nie zawsze mi się udaje. Jest nowe bardziej przejrzyste menu (z możliwością własnej konfiguracji i dużo łatwiejszym dostępem do ustawień błysku) oraz wbudowana błyskotka o mizernych możliwościach, ale czasem da się nią doświetlić cień. Dodatkowo X100F, dzięki zastosowaniu migawki centralnej, umożliwia znacznie krótsze czasy synchronizacji błysku, nawet na wbudowanej lampce, podczas gdy X-T20 do pracy na czasach krótszych niż standardowy czas synchronizacji 1/180 s.

Tradycyjnie brakuje funkcji HDR, aczkolwiek DR z pojedynczego pliku jest dobry (a przy zastosowaniu funkcji DR400rewelacyjny), więc nie jest to duża strata. Nie ma też żadnego z nowszych bajerów, na które prześcigają się inni producenci, takich jak łączność Bluetooth, focus stacking, tryby do rejestracji light paintingu, jakieś ustawianie ostrości już po wykonaniu zdjęcia, GPS, barometr, termometr, kaloryfer… Niestety brakuje też stabilizacji matrycy, która staje się już standardem we wszystkich aparatach, nie licząc canonowskiego i nikonowskiego konserwatywnego betonu. Od tego nie da się uciec i im szybciej Fuji zaimplementuje tę technologię do swoich aparatów, tym lepiej na tym wyjdzie. Aktualnie brak stabilizacji matrycy zaczyna być obciachem, a już niebawem będzie poważnym argumentem przeciwko zakupowi takiego aparatu. Owszem, w dalszym ciągu wolę mieć wysokie użyteczne ISO, niż najbardziej nawet wydajną stabilizację, ale nie widzę żadnego powodu, aby nie mieć obu.

Sprawność działania

Jeśli chodzi o szybkość reakcji, to jest ona w normie zarówno w X100F, jak i X-T20. Nie zwróciłem uwagi ani na zbyt długi czas uruchomiania się, ani na jakiekolwiek opóźnienia w reakcji na wciśnięcie guzików, obrót pokrętłami czy w czasie przewijania menu. Daleki jestem od twierdzenia, że wszystko działa błyskawicznie, ale jest pod każdym względem poprawnie, podobnie jak w produktach konkurencji. Jak w każdym aparacie, z którym miałem do czynienia, czujnik zbliżeniowy wizjera działa o pół sekundy za wolno, niż bym tego oczekiwał, ale zdążyłem do tego przywyknąć przez ostatnie lata. Czas pracy akumulatora również jest standardowy i w znacznej mierze uzależniony nie od ilości wykonanych zdjęć, tylko od czasu pracy wizjera i wyświetlacza. Dlatego też przedstawianie go za pomocą ilości pstryknięć migawki nie ma żadnego sensu w przypadku bezlusterkowców i kompaktów, w których ilość ta może się znacznie różnić, w zależności od stylu fotografowania. Oba te aparaty pracują na takim samym akumulatorze, który jest kompatybilny również z akumulatorem z X-T10, ale już nie z X100T – ten miał mniejszą baterię, o wyraźnie gorszej wydajności. Zawsze wskazane jest mieć przynajmniej jeden akumulator w zapasie.

Oba aparaty, zdaje się, oferują tę samą szybkość zdjęć seryjnych – szczerze mówiąc, to sam nie wiem jaką. Mój najbardziej kosztowny aparat miał niecałe 4 klatki na sekundę, a testowane Fuji mają pewnie ze dwa razy więcej – to naprawdę wystarczy każdemu, nawet do fotografii sportu. Bufor zapewnia kilka sekund fotografowania z pełną częstotliwością, więc poprawa jest znaczna, bo X-T10 zapychał się on już po chwili od zwolnienia migawki, a w X100T też wcale nie było lepiej, z tego co pamiętam. Ogólna sprawność i szybkość działania w niektórych aspektach pozostała taka sama, jak w poprzednich modelach, a w kilku kategoriach uległa wyraźnej poprawie. Trzeba jednak mieć na uwadze, że to wciąż są aparaty amatorskie, nawet jeśli kosztowne, więc do osiągów X-T2 czy X-Pro2 trochę im jeszcze brakuje. Do hobbystycznego fotografowania nadają się jednak bez najmniejszego problemu, pozostawiając jeszcze spory zapas możliwości na ewentualne eksperymenty.

Najważniejsze jest jednak działanie autofocusu i tutaj występują drobne różnice między omawianymi aparatami. W obu zastosowano tę samą matrycę z tę samą ilością czujników fazowych i prawdopodobnie ten sam procesor i oprogramowanie odpowiedzialne za pracę autofocusu. Wąskim gardłem X100F jest tutaj jego obiektyw, który jest tą samą konstrukcją, z jaką mieliśmy do czynienia w pierwszym modelu z z tej serii sprzed kilku lat. Spodziewałem się, że będzie on wolniejszy – i tak też okazało się w praktyce – ale zaskoczyło mnie, że ta różnica jest tak niewielka. W zasadzie dla mnie była ona bez znaczenia, nie odczułem jej w praktyce. Jedyne, co wyraźniej spowalnia X100F, jest hybrydowy wizjer – nie wiedzieć czemu, AF działa nieco wolniej, gdy ten jest uruchomiony. W każdym razie skuteczność i szybkość ustawiania ostrości, zarówno w trybie pojedynczym jak i ciągłym, niezależnie od warunków oświetleniowych, mimo nieznacznych różnic oceniam bardzo dobrze – to wyraźny krok naprzód w rozwoju obu tych linii produktów. A wszelkie różnice i rezultaty moich testów najlepiej zobrazuje załączone powyżej wideo, które powinno pojawić się po dwóch tygodniach od publikacji.

Wizjer i ekran

Tutaj będę musiał się trochę bardziej rozpisać, bo różnic jest chyba więcej, niż podobieństw. Oba aparaty mają ekran i wizjer – wiadomo. Już na zdjęciach przedstawiających te produkty, rzuca się w oczy podstawowa różnica – X-T20 ma uchylny ekran, zaś X100F ma go „przyspawanego” nieruchomo. Pewnie znowu zadecydowali marketingowcy, którzy wymyślili sobie, że konserwatywni użytkownicy serii X100 nie chcą mieć odchylanego ekranu i że bardziej, niż na wygodzie, zależy im na tym, aby ekran odstawał od korpusu o te dwa czy trzy milimetry mniej. Gdybym mógł, to bym tych marketingowców porządnie wytargał za uszy, coby im już nigdy nie przychodziły do głowy tak idiotyczne pomysły. Ruchomy ekran powinien być w każdym aparacie! Jego zalety są bezdyskusyjne – wystarczy spróbować w pełnym słońcu zrobić zdjęcie z biodra lub znad głowy. Na ekranie X100F niemal nic nie widać pod tak dużym kątem, choć sam panel LCD i powłoki antyrefleksyjne są w miarę dobre, ale w ograniczonym zakresie kątów widzenia. Co ciekawe, mimo tej samej wielkości i rozdzielczości, ekran w X100F ma jakby lepszą kolorystykę, bardziej naturalną, odpowiadającą tej na zdjęciach. No ale co z tego, skoro czasem trudno z niego korzystać? Wyświetlacz w X-T20 jest jak najbardziej poprawny, a przy tym dużo bardziej czytelny podczas fotografowania z nietypowej perspektywy.

Pali licho ekran! Wizjery są tym, co tygrysy lubią najbardziej. Nie sposób nie zauważyć, że X100F, tak jak wszyscy jego poprzednicy, wyróżnia się pod tym względem wyraźnie. Nie znam żadnych innych aparatów, które w taki sposób łączyłyby w jedną całość zarówno wizjer optyczny, elektroniczny, jak i hybrydowe połączenie obu. Jeśli chcemy, możemy patrzeć przez szklane okienko w rogu aparatu, w którym wyświetlana jest ramka wyznaczająca przybliżone granice kadru, punkt ostrości i wszystkie potrzebne parametry. Poza ramkami widać niewielką część obrazu wykraczającego poza zarejestrowany kadr, a pewna naciągana teoria głosi, że może to ułatwić kadrowanie (po doświadczeniach z X100T i  X100F nie mogę stwierdzić, żeby wpłynęło to na kompozycję moich zdjęć). Zaletą wizjera optycznego jest to, że nie dotyczy go problem ograniczonego kontrastu, kiedy np. fotografujemy pod słońce lub gdy w kadrze mamy jakiś jasny obiekt na ciemny tle bądź odwrotnie. Tutaj ogranicza nas jedynie dynamika ludzkiego oka, bez porównania lepsza, niż jakiegokolwiek elektronicznie przetworzonego obrazu. Wadą jest zaś błąd paralaksy, który sprawia, że aż do momentu wciśnięcia spustu migawki do połowy nie wiadomo, w co dokładnie celuje punkt ostrości – dopiero po ustawieniu ostrości ramki korygują ten błąd. Dla mnie to najbardziej wkurzająca niedogodność, z którą można poradzić sobie w przypadku fotografowania obiektów statycznych, ale przy tych ruchomych staje się naprawdę upierdliwa. Można przełączyć się w tryb hybrydowy, który w rogu kadru wyświetla mały fragment wizjera elektronicznego, pokazującego obszar odpowiadający wybranemu punktowi AF. Dzięki temu jeszcze przed korekcją paralaksy wiadomo, co mieści się w obszarze aktywnego punktu ostrości. Niestety jednoczesna praca wizjera optycznego i elektronicznego powoduje, o czym już wspomniałem, że autofocus działa ospale, z niewielką, acz odczuwalną zwłoką. Sprawia to wrażenie, jakby aparat musiał wykonać dodatkowe obliczenia, na które potrzebuje te kilka dziesiątych sekundy więcej. Nie podoba mi się to…

No dobra, jest jeszcze wizjer elektroniczny, który nie ma ani błędu paralaksy, ani nie opóźnia mechanizmu ustawiania ostrości. Tu z kolei pojawia się problem, który zauważyłem już w X100T. Otóż obraz w wizjerze elektronicznym X100F jest jakby jakiś taki blady, pozbawiony kontrastu. Pół biedy, gdyby chodziło tylko o kontrast, ale jak na mój gust brakuje mu dynamiki. Jest lepszy, niż w poprzedniku, ale to jeszcze nie to – problem nie został wyeliminowany całkowicie. Czy to duża uciążliwość? Nie, da się to przeboleć. Ale jak się przykłada do oka wizjer z X-T20, to tak, jakby spoglądało się na jakiś lepszy, piękniejszy świat. Coś musi być w konstrukcji tego hybrydowego wizjera, jakieś pryzmaty, półprzepuszczalne elementy czy coś, co pogarsza jakość wyświetlanego obrazu, a Fuji nie potrafi sobie z tym do końca poradzić. Idea była zacna, ale dla mnie osobiście ten wizjer to przerost formy nad treścią. Ot, taki gadżecik dla sentymentalistów – pomysłowy, ciekawy i nie pozbawiony wad, a kosztujący pewnie sporo, bo są tam pewnie dość skomplikowane mechanizmy. Dużo przyjemniej używa się EVF w X-T20, nawet mimo jego nieco mniejszego rozmiaru. Po prostu DR i kontrast są takie, jakich należy oczekiwać od nowoczesnego wizjera elektronicznego.

Obiektyw

Pal licho wizjer! Przecież to obiektywy są najważniejsze. W końcu to one, oprócz matrycy, decydują o tym, jaki obraz zarejestruje aparat. Najpierw może omówię podobieństwa obu tych szkieł, gdzie na pierwszy plan wysuwa się oczywista zbieżność jeśli chodzi o wartość ogniskowej i minimalnej przysłony – klasyczne 23 mm i całkiem jasne światło f/2. Dzięki nim uzyskamy taką samą głębię ostrości i identyczne możliwości fotografowania w warunkach słabego oświetlenia. Nie przyglądałem się za bardzo temu, jak wygląda bokeh, który dla mnie pełni wyłącznie funkcję zasłony dymnej, odwracacza uwagi i zamydlacza oczu – ma przenieść uwagę widza z rzeczy nieistotnych na te istotne znajdujące się kadrze. Albo tło jest rozmyte wystarczająco, aby wyodrębnić fotografowany przedmiot bądź osobę, albo nie jest i wtedy plany się zlewają i scena zyskuje na głębi. W momencie, gdy zaczynamy przywiązywać uwagę do tego, co jest rozmyte, to cały ten bokeh traci sens. Podchodzę do tego czysto pragmatycznie, dlatego też mam trudność w dostrzeżeniu rzekomego artyzmu, z jakim to poszczególne obiektywy potrafią (lub nie) rozmyć tło. I tyle w tym temacie…

Mechanicznie to XF 23 wypada nieco lepiej, ponieważ jest to nowsza konstrukcja. Silnik AF jest w nim wyraźnie cichszy i choć ten w X100F wcale nie jest głośny, to jednak trochę bzyczy, szczególnie gdy musi przejechać pełen zakres ostrości. Ciszej też pracuje przysłona, która w serii X100 w charakterystyczny sposób cyka, co nawet próbowano zniwelować łatkami firmware’u. Przednia soczewka w obiektywie systemowym jest nieruchoma, podczas gdy w obiektywie kompaktu wysuwa się i chowa na kilka milimetrów, w zależności od ustawionej odległości płaszczyzny ostrości. Nieco wyższą kulturą pracy, jeśli tak to można nazwać, wykazuje się też pierścień przysłony i ostrzenia w XF 23. Nie mogę niczego pod tym względem zarzucić obiektywowi w X100F, ale jednak jego rywal sprawia wrażenie, jakby był produktem nieco wyższej klasy, przynajmniej jeśli chodzi o doświadczenia haptyczne (czyli po prostu dotykowe, ale fajnie czasem użyć słowa, którego nikt nie rozumie). Ach, no i te uszczelnienia! XF 23 jest odporny na kurz, deszcz, wiatr i pioruny, czego bardziej wymagałbym od obiektywu w kompakcie, w którym jak jakiś syf wleci do środka, to już tam pozostanie. Osobiście nie spotkałem się z tym problemem, ale lepiej dmuchać na zimne… Nawet jeśli mamy nieuszczelniony korpus, to matrycę zawsze możemy przedmuchać (gorzej, jeśli elektronika zostanie zalana), a paprochów ze środka obiektywu już się tak łatwo nie pozbędziemy.

Już kilka lat temu w pierwszym modelu serii X100 obiektyw budził kontrowersje dotyczące jego jakości optycznej. Niektórzy byli nim zachwyceni, inni dostrzegali mydło. W kolejnych modelach rozdzielczość matrycy rosła, ale obiektyw wciąż pozostawał ten sam, czym niektórzy byli bardzo rozczarowani. Sam byłem ciekaw, jak spisze się on w tandemie z 24-megapikselową matrycą i szczerze mówiąc jestem pozytywnie zaskoczony wynikiem. W jednej z dyskusji pewien jegomość oburzył się, że nie zauważyłem, że ten obiektyw jest „dziadowski”. No cóż, patrzę na wykonane nim zdjęcia i akurat pod względem ostrości nie zauważam żadnych istotnych braków. To nie jest wybitnie ostre szkło, bynajmniej, ale moim zdaniem jest wystarczająco ostre. Co znaczy „wystarczająco”? Pozwala zarejestrować wszystkie potrzebne detale i nie powoduje wrażenia, że na zdjęciu czegoś brakuje. Ekstremalne rogi kadru są mniej ostre niż jego centrum, co nie jest żadnym zaskoczeniem przy w pełni otwartej przysłonie, ale wtedy i tak rogi kadru zwykle znajdują się poza głębią ostrości, o ile tylko nie fotografujemy ściany w szalecie. W końcowym materiale wideo zamieściłem powiększenie zdjęcia wykonanego na pełnej dziurze, w którym nawet rogi kadru wyglądają naprawdę przyzwoicie, a to przecież najgorszy możliwy scenariusz. Mam nadzieję, że wkrótce ten materiał wideo ujrzy światło dzienne.

Faktycznym problemem jest za to praca tego obiektywu pod światło, co widać na poniższym przykładzie. Fotografując pod słońce łatwo złapać nie tylko bliki i flary, ale też całkiem utracić kontrast, jakby ktoś rozlał mleko na matrycę. Czasami wygląda to fajnie, na Instagramie takie fotki zbierają tysiące lajków, a producenci filtrów artystycznych stają na głowie, aby jednym kliknięciem dało się oszpecić zdjęcie w podobny sposób. Trzeba to jednak uznać za wadę, nawet całkiem poważną, bym powiedział. W wielu przypadkach można ją wyeliminować, osłaniając ręką obiektyw albo przykręcając tulipana, co też pokazałem poniżej, ale to nie zadziała, gdy słońce już jest w kadrze. Nie odczułem tego problemu dotkliwie – właściwie to w normalnym fotografowaniu w ogóle się z nim nie spotkałem, a tylko wówczas, gdy próbowałem specjalnie go wywołać. Prędzej czy później zrujnowałby on jednak jakieś zdjęcie, przy wykonywaniu którego nie zachowałbym wystarczającej ostrożności. Warto mieć to na uwadze, szczególnie jeśli korzystamy z wizjera optycznego – w nim nie widać flar, odblasków ani jakichkolwiek innych nieproszonych gości zaglądających do obiektywu.

Z kolei jakość optyczna XF 23 f/2 jest po prostu bardzo dobra. Wielbiciele tablic testowych powinni być usatysfakcjonowani jego osiągami, nawet na pełnej dziurze i w rogach kadru. Trochę więcej na ten temat napisałem już w osobnej recenzji poświęconej m.in. temu obiektywowi i nie chciałbym tu powielać tego samego. Trudno mu cokolwiek zarzucić – jest ostry, równy, szybki, cichy, pracuje pod światło w granicach normy i choć jest większy niż naleśnik w X100F, to wciąż należy go zaliczyć do bardzo kompaktowych obiektywów. W żadnym z tych dwóch szkieł nie dostrzegłem problemów z dystorsją, winietowaniem czy aberracjami chromatycznymi, co może być zasługą ich korekcji programowej. Mimo pewnych różnic, oba te szkła świetnie się spisują w akcji. Jeśli ktoś stoi przed dylematem, który z tych aparatów kupić, sugerowałbym w ogóle pominąć kwestię ich obiektywów, a skupić się bardziej na innych cechach.

Kamerowanie

Wszyscy kręcą wideo – kręcę i ja! Jeszcze do końca nie jestem przekonany, czy ma to sens, ale się za to wziąłem… Co prawda nie z potrzeby serca, a jedynie na potrzeby tego bloga, bo jakoś za bardzo nie czuję magii tego środka przekazu, jakim jest ruchomy obraz połączony z dźwiękiem. Lubię konsumować różne produkcje wideo na YouTubie, jeśli są zrobione dobrze i przedstawiają ciekawy temat w interesujący sposób, ale jeszcze nie odkryłem w sobie żyłki filmowca. Dopiero raczkuję w tym temacie i przyznam, że postępy czynię w ślimaczym tempie, dłubiąc sobie przy tych materiałach wideo tak bez entuzjazmu, bardziej z przymusu (bo materiały te wzbogacają tekst o treści, których w inny sposób nie mógłbym przedstawić) niż dla frajdy. Nie zadowala mnie mocno amatorski poziom tych produkcji, ale jestem nowicjuszem, więc robię tyle ile potrafię. I właśnie z perspektywy żółtodzioba należy przyjmować wszelkie moje wywody na temat możliwości rejestracji wideo w omawianym sprzęcie.

Nie zamierzam się też tutaj specjalnie mądrzyć, bo ani nie jestem w stanie niczego powiedzieć o samej jakości obrazu (dla mnie nawet wideo ze smartfona wygląda super), ani o kompresji, bitrejcie, klatkach na sekundę, kolorgrejdingu itp. Trochę wiedzy muszę jeszcze przyswoić, zanim zacznę ogarniać te kwestie. Póki co jedyne, co mnie interesuje w kręceniu wideo, to żeby ekspozycja i balans bieli były w porządku, autofocus nie jeździł w tę i z powrotem, obraz się nie trząsł i to wszystko. Dopiero teraz zrozumiałem ludzi, których nie interesują tajniki fotografii, ale którzy są zainteresowani tym, żeby wcisnąć guzik i żeby wyszła fajna fotka – ot tak, bez żadnej filozofii. Kromka chleba wyskakuje z tostera i nie trzeba się doktoryzować w dziedzinie technologii żywności, aby wyszła smaczna, więc po jaką cholerę przedzierać się przez arkana sztuki filmowej, jeśli chcemy tylko, aby z aparatu czy z kamery wyskoczyło zwyczajne smaczne wideo? Póki co nie czuję potrzeby rozwijania zainteresowania produkcją wideo, bo okazjonalne nagrywanie prostych ujęć do recenzji sprzętu nie stawia przede mną takiego wymogu. Może to lenistwo, może przesilenie zimowe, ale mam gdzieś to całe kamerowanie. Mimo to coś tam zmontowałem, żeby nie było, że kompletnie olałem temat. I tyle musi wystarczyć.

Przepraszam najmocniej, ale tekst ten powstał kilka miesięcy temu, a ja od tego czasu bujam się z tym montażem materiału wideo i za cholerę nie mogę go skończyć. Każda minut poświęcona na montaż zniechęca mnie do niego na długie tygodnie. Dostaję mdłości na myśl o kolejnych godzinach spędzonych przy komputerze, tylko po to, żeby ogarnąć kilkadziesiąt sekund materiału. Tym razem chciałem to zrobić profesjonalnie, ale poległem… Dokończę tę robotę, ale potrzebuję na to więcej czasu. Nie chcę, aby praktycznie gotowa recenzja czekała jeszcze kilka miesięcy, blokując kolejne moje projekty.

Jakość obrazu

Co innego jeśli chodzi o jakość zdjęć – o niej mogę opowiadać godzinami. A właściwie mógłbym, gdyby nie fakt, że jest ona identyczna, jak w przypadku X-T2 i X-Pro2, które już recenzowałem. Ta sama matryca, ten sam procesor odpowiadający za obróbkę obrazu… Język polski daje szerokie pole do manewru, ale coraz trudniej jest mi pisać po raz kolejny to samo, za każdym razem używając innych słów i sformułowań. Czyli co, może jednak odpuszczę ten rozdział? A może małe kopiuj-wklej tak ukradkiem? Przecież nikt nie pamięta tamtych recenzji, nikt by nie zauważył…

No dobra, napiszę coś! Jak wiadomo, w X100F i X-T20 mamy do czynienia z tą samą matrycą rozmiaru APS-C i spodziewać się możemy najlepszej jakości zdjęć, jaką aktualnie oferują sensory tego typu (prawdopodobnie produkcji Sony, znajdujące się w wielu innych modelach aparatów różnych marek, jedynie ze zmodyfikowanym układem filtrów RGGB). Dla niedzielnego fotoamatora, ambitnego entuzjasty czy nawet zawodowca-chałturnika, który z jakichś powodów nie chce lub nie może przejść na pełną klatką, jest to technologiczne maksimum, jakie na dzień dzisiejszy da się wycisnąć z obecnej oferty rynkowej. Za parę lat pewnie nie będzie warte złamanego grosza, ale póki co jest to bardzo dobra jakość zdjęć, której nie trzeba się wstydzić przed kolegami posiadającymi duże czarne aparaty z dużymi białymi (szarymi?) obiektywami. Niezależnie od tego, czy kupisz aparat Sony, Fuji, Nikon, Pentax czy w co tam jeszcze upychają te matryce, będziesz zadowolony – gwarantuję! W razie ewentualnych roszczeń ogłoszę upadłość.

Wszystko, co napisałem, dotyczy formatu RAW. Przy jego wywoływaniu możemy napotkać na pewne przeszkody, szczególnie jeśli chodzi o pliki z Fuji w połączeniu z oprogramowaniem Adobe – tutaj trzeba użyć prostego patentu i po problemie. W każdym razie uzyskamy bardzo dobry poziom DR, umiarkowany poziom szumów na wysokich czułościach (dla przeciętnego zjadacza chleba ISO 6400 powinno być jeszcze akceptowalne – dla mnie jest ISO 12800, bo i tak niedowidzę) i kolory takie, jakie sobie sami ustawimy na suwakach. Po przeskalowaniu zdjęć do 16 megapikseli szumy powinny być o około 1 EV niższe, niż w starszych modelach: X100T i X-T10. To naprawdę imponujący postęp, który rzadko kiedy zdarza przy przeskoku z jednej generacji na drugą. Pomiar ekspozycji w trybie matrycowym, bo tylko takiego używam, działa w sposób przewidywalny i nie ma większych problemów z odpowiednim naświetleniem kadru. Oczywiście nie zwalnia on z myślenia, więc czasem drobna korekta ekspozycji jest wymagana w scenach o zbyt dużym kontraście. Rozdzielczości jest w bród nawet dla wydruków w dużym formacie.

Najfajniejszy w Fuji jest jednak nie format RAW, a JPEG. I nie znaczy to, że JPEG jest lepszy od RAWa – nie, ten drugi nadal pozwala na uzyskanie wyższej jakości obrazu, pod warunkiem, że poświęcimy mu sporo czasu w postprodukcji. Jednak inżynierzy Fuji odwalili kawał dobrej roboty, aby ich pliki JPEG były skończonym gotowym produktem, a nie tylko „szkicem poglądowym” dla RAWa, wyświetlanym na ekranie w celu wstępnej oceny zdjęcia. Wszyscy inni producenci (ok, może oprócz Sigmy i… nie wiem… Leiki?) wypięli się na JPEGi, traktując je po macoszemu. Często aparat za kilka patyków oferuje taką jakość JPEG, szczególnie na wyższych czułościach, że przestaje mnie dziwić, że ludzie wolą robić zdjęcia smartfonami. Pliki z X-T20 i X100F nie są idealne – zawsze można coś poprawić – ale są w pełni użyteczne. Kluczem do sukcesu jest dobry automatyczny balans bieli, skuteczne odszumianie osiągające wyważony kompromis między ziarnistością zdjęcia a poziomem detalu oraz umiarkowane wyostrzanie.

Druga sprawa to autorskie profile kolorystyczne, które Fuji nazywa symulacjami filmu. W końcu nazwa Fujifilm pochodzi od filmów światłoczułych, w produkcji których firma ta specjalizowała się w zamierzchłych czasach sprzed epoki kart pamięci i selfików z dziubkiem. Symulacje te pozwalają nadać zdjęciom nieco bardziej analogowy charakter, odmienny od nudnego standardowego profilu. Nie, nie są to wierne symulacje starych filmów, a jedynie ich namiastką, ale i tak są powiewem świeżości w sterylnie cyfrowej rzeczywistości. Mogą się nie podobać, to kwestia gustu, choć osobiście uważam, że czarnobiel i Classic Chrome w wykonaniu Fuji są absolutnymi hitami. Dzięki nim prawie przestałem używać RAWów. I dzięki trybowi DR400, zapewniającemu zwiększoną rozpiętość tonalną w JPEGach – to działa! Niemal wszystkie zdjęcia, które tu zamieściłem (oprócz dwóch), to JPEGi prosto z puszki, poddane co najwyżej takim modyfikacjom, jak kadrowanie czy prostowanie.

Podsumowanie

Zbliżamy się ku końcowi, więc czas najwyższy rozwiązać zagadkę, który zestaw jest lepszy: X100F czy X-T20 z ekwiwalentnym pod względem parametrów obiektywem Fujinon XF 23 f/2 WR? A ja zrobię po swojemu i przekornie nie udzielę odpowiedzi. No bo nie da się jednoznacznie odpowiedzieć, gdyż punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Mamy różne potrzeby, zachcianki i upodobania. Każdy z tych aparatów ma swoje mocniejsze i słabsze strony, ale generalnie idą one łeb w łeb w tym wyścigu. Nawet cenowo plasują się podobnie – każdy z tych zestawów kosztuje koło 6000 zł. Z jednej strony to sporo, ale z drugiej trudno znaleźć bardziej atrakcyjny cenowo nowy korpus z obiektywem, stanowiący ekwiwalent 35 mm i oferujący podobną lub lepszą jakość obrazu, jak pełna klatka na przysłonie f/2,8. Tutaj zyskujemy jeszcze zaletę niewielkiego rozmiaru, pozwalającego zmieścić sprzęt do kieszeni bluzy czy kurtki. I są to aparaty zwinne, przyjemne w obsłudze, nieprzeszkadzające w robieniu zdjęć.

Czy warto się przesiąść ze starszych modeli? Z tych archaicznych na pewno tak, ale czy z X100T i X-T10, to nie byłbym taki pewny. Kupowanie nowej zabawki tylko dlatego, że na rynku pojawia się jej nowy model, budzi moje wątpliwości, nawet jeśli pieniądze nie stanowią problemu. Koncerny nie pragną niczego innego, jak tylko podłączyć się na stałe do wymion swoich klientów i doić ich regularnie przy każdej kolejnej premierze sprzętu. Nie daj się! Rozbij skarbonkę dopiero wtedy, gdy wyjdzie X-T30 i X200.

Previous
Previous

Panasonic Lumix GX9 - powyżej oczekiwań