Canon EOS M50 - pozytywne zaskoczenie

Artykuł ten został przeniesiony ze starej wersji bloga. Niektóre zawarte w nim linki mogą już być nieaktualne. Stare komentarze niestety zostały utracone. Tekst został zachowany w oryginalnej formie, a zdjęcia zostały edytowane na nowo w celu zapisania ich w większej rozdzielczości, bez żadnych dodatkowych zmian. Nieliczne fotografie, niektóre metadane zdjęć i informacje o parametrach obrazu zostały utracone.

Z hasłem bezlusterkowiec kojarzą się głównie cztery marki: Sony, Panasonic, Olympus i Fujifilm. Producentów jest jeszcze przynajmniej kilku, ale to ten kwartet rozdaje karty i zgarnia największe kawałki rynkowego tortu – tak przynajmniej mi się wydaję, obserwując europejską rzeczywistość. Tymczasem daleko stąd, w kolebce tych wszystkich zacnych firm, sytuacja wygląda nieco inaczej. Tam pierwsze skrzypce gra Canon. „Co, Canon!? Ten, który ma w ofercie więcej korpusów, niż obiektywów?! Hahaha” – z trudem, pomiędzy spazmami śmiechu, wycedziłby niejeden poważny fotograf. Tak, właśnie Canon, który to w Japonii sprzedaje ponoć najwięcej bezlusterkowców. Mam nadzieję, że model EOS M50 podsunie mi odpowiedź na pytanie, skąd wziął się ten fenomen.

Gdyby tak spojrzeć na dorobek Canona, to wyraźnie widać, że całe jego moce przerobowe przekierowane zostały na produkcję lustrzanek. Obecny w ostatnich latach silny trend bezlusterkowy jakby zmusił tę firmę do zaistnienia w tym nurcie, ale nie na tyle, żeby wywołać trzęsienie ziemi w swoim własnym ogródku dużych czarnych klekoczących aparatów. W rezultacie te niezbyt odważne dokonania wyglądają trochę mizernie: zaledwie garść obiektywów, a za to istny wysyp podobnych do siebie korpusów, które niczym szczególnym się nie wyróżniają na tle rywali. Tak to widzi większość obserwatorów i domorosłych analityków rynku fotograficznego, w tym i ja – przynajmniej tak było do czasu kontaktu z pierwszym bezluterkowcem Canona, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia. Moja optyka widzenia od tego czasu nieco się zmieniła, co postaram się to wyjaśnić jeszcze przed zakończeniem tej recenzji. I udajmy wszyscy, że jej tytuł wcale niczego nie zdradza.

Póki został mi jeszcze ostatni akapit wstępu, przedstawię pokrótce, czym w ogóle jest ten EOS M50. Jest to pierwszy bezlustekowiec Canona nagrywający wideo w rozdzielczości 4K, co natychmiast zostało dostrzeżone fotograficznym światku (i jednocześnie skrytykowane, ale o tym później), choć uważam, że to najmniej istotna cecha tego sprzętu. Jest to też pierwszy aparat Canona z najnowszym procesorem Digic coś tam, co też nikogo za bardzo nie interesuje, bo w żaden sposób informacja ta nie wskazuje, jaki niesie to pożytek. Jednocześnie jest to zaledwie drugi, obok M5, model Canona oferujący wbudowany wizjer elektroniczny, co klasyfikuje go do kategorii aparatów już nieco bardziej poważnych, choć w istocie skierowany jest on do początkujących amatorów fotografii. Co ciekawe, biorąc pod uwagę opinię o tym sprzęcie dostępne w Internecie, umiłowali go sobie głównie vloggerzy, którym bynajmniej nie służy on do robienia zdjęć, tylko do kręcenia bezwartościowych, w przeważającej większości, materiałów wideo. I stało się tak nie bez powodu, ale po kolei…

Wygląd i jakość wykonania

EOS M50 to aparat o dość nowoczesnym wyglądzie, ale przy tym bardzo prostym, wręcz minimalistycznym. Nie ma w nim zbyt wielu załamań na obudowie czy ostrych krawędzi – wszystko jest obłe i wygładzone. Przypomina to stylistykę lustrzanek Canona, a umiejscowienie wizjera w osi obiektywu sprawia, że model ten rzeczywiście wygląda jak miniaturowy DSLR. To dobra wiadomość dla tych, którzy mają alergię na stylistykę retro, którą ja osobiście lubię, ale podejście Canona również mi się podoba. Wzornictwo jest spójne, nie rzuca się w oczy, aparat nie udaje niczego, czym nie jest. M50 występuje również w białej wersji kolorystycznej, która wygląda pretensjonalnie, ale tej czarnej, nie można już tego zarzucić. Generalnie jest to zgrabny sprzęt o przyjemnym dla oka utylitarnym wyglądzie.

Model ten zdecydowanie należy zaliczyć do aparatów małych i lekkich. W pierwszej chwili byłem wręcz zaskoczony jego niewielkimi gabarytami. I jakby go zmierzyć, to wyszłoby zapewne, że jest on zbliżony rozmiarami do Fuji X-T10/X-T20 czy Olka E-M10, ale w niewyjaśniony sposób sprawia wrażenie, jakby był od nich mniejszy. Może to przez te krągłości obudowy, dzięki którym aparat nie jest tak grubo ciosany, jak np. Lumix GX9. Mimo niewielkich rozmiarów korpusu Canon nie poskąpił jednak wyraźnie zarysowanego uchwytu oklejonego gumową okładziną, która znajduje się też na tylnej ściance w miejscu, gdzie można oprzeć kciuk. Całość wykonana jest z plastiku, co czuć głównie za sprawą lekkości aparatu. Miejscami jest nieco wydmuszkowaty, ale nic się nie ugina, nie trzeszczy, a poszczególne elementy są dobrze spasowane. Plastik ten nie jest wypolerowany na połysk, ma delikatną fakturę i nie jest aż tak podatny na zarysowania, jak ten we wspomnianym Lumiksie. Myślę, że problemów z trwałością tu nie będzie.

Ergonomia użytkowania

Miniaturyzacja zawsze odbywa się kosztem wygody obsługi, jednak kompromis ten może być mniej lub bardziej przemyślany. Pewne ergonomiczne niedostatki, z jakimi boryka się EOS M50, wynikają bardziej z cięcia kosztów produkcji i decyzji marketingowych, niż z samej bryły aparatu. Bo ta, o dziwo, cechuje się bardzo optymalną ergonomią jak na korpus tej wielkości, przeznaczony do małych i niezbyt ciężkich obiektywów. Mam tu na myśli uchwyt, który jest zdecydowanie najwygodniejszym, z jakim miałem do czynienia we wszystkich amatorskich bezlusterkowcach, jakie testowałem. Naprawdę rzadko spotyka się tego typu aparaty, które można chwycić prawą ręką i bez pomagania sobie drugą ręką oderwać kciuk od korpusu, nie rozbijając sprzętu na glebie. A Canon to umożliwia, bo uchwyt jest mały, ale na tyle wypukły, że można na nim zakleszczyć palce. Podparcie dla kciuka też jest wystarczająco dobre, choć trzeba uważać, żeby paluch nie rozgościł się za bardzo na dotykowym ekranie, bo grozi to nieumyślnym przesunięciem pola AF lub zmianą jakichś parametrów. Początkowo zdarzało mi się to denerwująco często, jednak po kilku dniach wypracowałem wygodną i bezkolizyjną pozycję dla kciuka.

Elementów sterujących jest niestety za mało. Do dyspozycji mamy tylko jeden dedykowany przycisk funkcyjny, jedno kółko i brak tarczy kompensacji ekspozycji. Canon przypomniał mi, że w ogóle są jeszcze w sprzedaży aparaty wymagające wciśnięcia guzika do przełączania funkcji kółka między migawką/przysłoną a korektą EV. Jak pragnę zakwitnąć, jakież to jest upierdliwe! Ten aparat rozpaczliwie błaga o drugie kółko lub osobną tarczę ekspozycji. Nawet turbo prosty Canon GX7 II posiada oba te elementy, będące absolutnym minimum dla wygodnej obsługi. Pozmieniałem sobie funkcje przycisków (na szczęście jest to możliwe) i po kilku dniach wyrobiłem nawyk wciskania tego cholernego guzika, ale zawsze jest to dodatkowa rzecz, o której trzeba myśleć, zamiast poświęcić się całkowicie poszukiwaniu kadru i odpowiedniego momentu. A jak się jeszcze weźmie pod uwagę, że nie ma żadnego przełącznika trybu pracy AF, zdjęć seryjnych czy zmiany czułości, które to funkcje też trzeba przypisać do innych przycisków, to trzeba przeprogramować nawet przycisk nagrywania wideo, żeby w ogóle pomieścić wszystko, co jest potrzebne. Na tarczy trybów brakuje też choćby jednego ustawienia custom. M50 to aparat dla ludzi polegających w dużej mierze na automatycznych ustawieniach lub dla tych, którym nie przeszkadza częste wykorzystywanie ekranu dotykowego.

Sytuację ratuje wyjątkowo intuicyjny i przejrzysty interfejs wyświetlany na ekranie, stworzony z myślą o początkujących użytkownikach. Można go wyłączyć, co też uczyniłem, i uzyskać w tej sposób dostęp do klasycznego canonowskiego menu – prostego i logicznie rozplanowanego. Umożliwia ono stworzenie własnej zakładki z najczęściej wykorzystywanymi pozycjami, co się przydaje, bo to jedyne miejsce, w którym można ustawić sobie w miarę szybki dostęp do braketingu, stabilizacji, wspomagaczy dynamiki itp. Wszystko tutaj można obsłużyć dotykiem, który działa rewelacyjnie, co najmniej tak samo dobrze, jak w Panasoniku GX9. Wyborem pola AF można sterować przy pomocą dotyku również przy korzystaniu z wizjera, a zerowanie tego pola do pozycji centralnej wymaga wciśnięcia tylko jednego guzika. Wkurza trochę automatyczny podgląd wykonanego zdjęcia, który może trwać minimalnie przez 2 s, czyli za długo – wystarczyłoby 0,5-1 s do szybkiej oceny kadru. Gwint statywowy umieszczono w osi obiektywu, chociaż klapka komory akumulatora i karty pamięci jest niepotrzebnie duża, przez co znajduje się zbyt blisko tegoż gwintu – szybkozłączka będzie ją blokować. Guziki czterokierunkowego wybieraka są małe i może być problem z ich obsługą w grubych rękawiczkach, ale z pozostałymi przyciskami jest już lepiej.

Szmery bajery

Filozofia Canona jest przejrzysta: skupić się na kilku filarach, na których opierają się jego aparaty (i które przynoszą firmie najwięcej pieniędzy), a olać wszelkie dodatkowe wodotryski, w których bryluje konkurencja. Na próżno szukać tu stabilizacji matrycy, jakichś haj rezoluszionów, postfokusów, prefokusów, stakingów, lajf kompozajtów itp. Fajnie byłoby mieć możliwość wykorzystania któregoś z takich gadżetów, ale najpierw trzeba by je poznać ich działanie, wiedzieć gdzie i kiedy je zastosować, a potem jeszcze pamiętać, żeby je włączyć, gdy będzie odpowiednia okazja. Canon nie chce, żebyś zaprzątał sobie głowę takimi pierdołami, więc ich nie daje. Niestety zapomniał dać też kilku naprawdę przydatnych rzeczy, jak choćby elektronicznej migawki (mechaniczna do 1/4000 s), która dostępna jest tylko w trybie cichym działającym w pełnym automacie, czy ograniczenia czasu migawki w Auto ISO – to już bardziej mnie zabolało, jako że korzystam z takiego rozwiązania na co dzień. Szkoda też, że nie ma trybu panoramy, z którego zdarza mi się raz na ruski rok skorzystać. Jest wbudowana lampka błyskowa, ale nie da się jej odchylić, więc pies ją ganiał.

To co, w takim razie, znalazło się na pokładzie? Obowiązkowy pakiet filtrów artystycznych, których jedyną zaletą jest to, że można o nich zapomnieć i w razie czego nałożyć je na zdjęcie już po jego wykonaniu, w podglądzie. Można wywoływać RAWy w aparacie, choć zakres zmian jest bardzo skromny, a ich podgląd wyświetlany jest z lekkim opóźnieniem. Znalazły się też HDRy, które działają tak samo, jak w GX7 II. Początkowo ciekawy wydawał się tryb zdjęć nocnych, wykonujący serię kilku zdjęć, z których odejmowany jest szum. Efekty są pozytywne, choć obarczone dodatkowym cropem, a przy odrobinie wprawy co najmniej tak samo dobry rezultat można uzyskać przy wykorzystaniu stabilizacji obrazu, dłuższego czasu naświetlania i niższego ISO. Mnie najbardziej cieszy obecność NFC, dzięki któremu nawiązywanie połączenia ze smarfonem jest banalnie proste i szybkie, a i sama aplikacja jest w pełni funkcjonalna. Pozwala na podgląd, sterowanie i wyzwalanie nie tylko w trybie fotograficznym, ale też wideo. W dodatku każde zdjęcie może automatycznie trafiać na smartfona od razu po zwolnieniu migawki. Ostatnim wartym uwagi wodotryskiem jest timelapse.

Sprawność działania

Era powolnych aparatów minęła już chyba bezpowrotnie, bo dawno już nie miałem w rękach aparatu, na którego reakcję musiałbym czekać. Canon EOS M50 nie jest tutaj wyjątkiem – działa szybko, bez żadnych zauważalnych opóźnień. Żwawo reaguje na włączanie, wyłączanie czy wybudzanie ze stanu uśpienia (jedynie obiektyw EF-M 22 f/2 odrobinę go w tych sytuacjach opóźnia, ale o tym piszę dalej). Reakcja na przyciski czy dotykowe sterowanie także jest błyskawiczna. Jedynie bufor nie rozpieszcza, bo zapycha się po wykonaniu jednym ciągiem serii 8 klatek i odtyka się dopiero po kilku sekundach, w czasie których aparat przestaje robić zdjęcia. Rzecz jasna nie jest to aparat do fotografowania sportu, ale nawet gdy fotografujemy np. dzieci w ruchu, to nie można tego robić na pałę, tylko trzeba mniej więcej trafić w interesujący moment, bo taka seria zdjęć potrwa tylko sekundę. Dla mnie jest to duża uciążliwość, bo długimi seriami nie walę, a te kilka klatek do streetu mi w zupełności wystarczy, ale dla wielu takie osiągi będą rozczarowujące. Akumulator jest bardzo mały i pozwala na wykonanie około 250 zdjęć w ciągu 4 godzin, więc na dłuższe wypady trzeba zabierać ze sobą zapas.

System automatycznego ustawiania ostrości opiera się na technologii Dual Pixel, będącej chyba najmocniejszym punktem Canonów, wyróżniających aparaty tej marki od konkurencji. Każdy piksel na matrycy zbudowany jest z dwóch fotodiód, dzięki czemu możliwe jest ustawianie ostrości w oparciu o detekcję fazy w dowolnym miejscu kadru, a nie tylko w wybranych punktach, które u konkurencji skupione są najczęściej w małym obszarze w centrum klatki. Jeśli powyższe zdanie jest niezrozumiałe, to wystarczy, że zapamiętasz, że to kawał dobrego autofocusu. W trybie pojedynczym w dobrych warunkach oświetleniowych jest pieruńsko szybki, a w ciemnicy trochę zwalnia, ale wciąż jest dość pewny. W skąpym świetle dużą rolę odgrywa minimalna przysłona obiektywu, więc z ciemnym kitem szybkość i skuteczność nie jest imponująca, ale już z jasnymi stałkami hula to bardzo fajnie. W trybie Servo (ciągłym) z kolei wszystko zależy od tego, czy pozwolimy aparatowi samemu zdecydować, gdzie ma ustawić ostrość, czy też wskażemy mu obiekt, jaki ma śledzić. W pierwszym przypadku możemy spodziewać się tego, że fotki prawdopodobnie trafią do kosza, ale jeśli tylko nakierujemy punkt ostrości na poruszający się obiekt albo zaznaczymy go paluchem na ekranie (niestety to jedyny sposób, w jaki można to zrobić), to aparat poradzi sobie wyśmienicie w jego śledzeniu. Niestety po włączeniu Servo rozmiar ramki AF zwiększa się, co nie sprzyja zachowaniu precyzji.

Pomiar ekspozycji działa prawidłowo, w sposób przewidywalny. Irytuje tylko fakt, że przy korzystaniu dotykowego wyzwalania migawki aktywny punkt AF powiązany jest ze światłomierzem, nawet jeśli ten ustawiony został w trybie matrycowym. Komponujemy więc kadr, ustawiamy ekspozycję i dotykamy miejsca, w którym chcemy ustawić ostrość, a aparat i tak zmienia ekspozycję, którą już ustawiliśmy, bo akurat obszar AF trafił na jakiś ciemny lub jasny obiekt. Niestety nie da się tego wyłączyć, co najwyżej można każdorazowo użyć blokady ekspozycji. Poza tym jasność zarówno ekranu LCD, jak i wizjera, zmienia się zbyt gwałtownie w czasie kadrowania w zależności od tego, czy punkt AF trafi na jasny obszar, czy na ciemny. Czasem wystarczy minimalna zmiana kadru i już robi się dyskoteka. Zjawisko to w pewnym stopniu dotyczy wszystkich aparatów, ale mam wrażenie, że w M50 jest ono bardziej dokuczliwe (na to samo narzekałem w Olympusach). Mam nadzieję, że te zmiany jasności zostaną spowolnione jakąś poprawką oprogramowania.

Ekran i wizjer

Podoba mi się to, że ekran w EOSie M50 umieszczono w zagłębieniu, dzięki czemu nie wystaje on poza obrys korpusu. Nie wiem czemu, ale zawsze zwracam uwagę na grubość wyświetlacza i jeśli odstaje on za bardzo, to godzi to w moje poczucie estetyki, bo z praktycznego punktu widzenia nie ma to żadnego znaczenia. Najważniejszą jego zaletą jest jednak to, że jest on w pełni obrotowy, więc można go ustawić po dowolnym kątem. Cecha ta jest bardzo pożądana przez większość użytkowników i sądzę, że obok dobrego autofocusu to ona przysparza Canonowi popularności. Konkurencja jest tutaj daleko w tyle, bo albo w ogóle nie oferuje takiego rozwiązania, albo udostępnia jedynie w wybranych modelach, zazwyczaj tych droższych. Ekran, jak już wspomniałem, jest dotykowy, a funkcja ta została zrealizowana w sposób wzorowy. Sama jakość wyświetlacza jest dobra, nie mam do niej żadnych zastrzeżeń. Nie pamiętam, jaka jest rozdzielczość, ale obraz wygląda ostro, kolory są bliskie tym, jakie faktycznie rejestruje aparat, widoczność w mocnym słońcu przyzwoita, a częstotliwość odświeżania zapewnia płynny obraz.

Po testowanym poprzednio Lumiksie GX9, przesiadka na wizjer Canona była przyjemną odmianą. EVF co prawda nie wyróżnia się wielkością, plasuje się pod tym względem gdzieś w okolicach tańszych modeli Fuji, ale poza tym jest naprawdę dobry. Do rozdzielczości wyświetlanego w nim obrazu nie można mieć pretensji, kolory są naturalne, nic nie smuży ani nie migocze. W niektórych aparatach zaobserwować można dużą różnicę w obrazie wyświetlanym w wizjerze i na ekranie, ale w M50 są one zbliżone. Na siłę mógłbym się przyczepić do nieco zbyt wysokiego kontrastu w wizjerze, ale nie przypominam sobie aparatu, w którym takie zjawisko w ogóle by nie występowało. Tu nie jest ono specjalnie nasilone, choć w skrajnych warunkach może dać się we znaki, szczególnie pod światło. Moja wada wzroku nie doskwierała mi jakoś szczególnie przy korzystaniu z tego celownika, choć gdyby można było przesunąć suwak korekcji dioptrażu jeszcze o jeden ząbek dalej, to byłbym wniebowzięty. Biorąc pod uwagę fakt, że mamy do czynienia z aparatem z przedziału cenowego, w którym część konkurencji w ogóle nie ma wizjera albo ma, ale niezbyt imponujący, to Canon tutaj spisał się na medal.

Obiektywy

Trafiamy tutaj w piętę achillesową systemu EOS M. Nie ma sensu ściemniać czy szukać gładkich słów, żeby opisać, jak żenująco nędzna jest oferta obiektywów do canonowskich bezlusterkowców. Po sześciu latach od wprowadzenia systemu powinno tu być zatrzęsienie szkieł, od ciemnozoomów, przez stałki w szerokim zakresie ogniskowych, po obiektywy z wyższej półki. Niestety mamy tylko ochłapy w postaci kilku kitów, ciemnego ultra szerokokątnego zooma, jednego sensownego naleśnika i tyle… Niestety Canon to śmierdzący leń, który nie kiwnie palcem, gdy nie zmusi go do tego sytuacja. I przekleństwem stał się tutaj jego układ AF, działający równie sprawnie z obiektywami dużego systemu EOS, co dedykowane im lustrzanki. Canon oferuje więc przejściówkę z mocowaniem EF do EF-M, pozwalającą korzystać z ogromnej bazy szkieł do lustrzanek. I mimo, że jest to rozwiązanie nie do końca satysfakcjonujące pewną część użytkowników, w tym i mnie, to najwyraźniej w skali globalnej się sprawdza, bo Canon wciąż trzyma w garści niemal połowę światowego rynku aparatów z wymienną optyką. Nie rozumiem, jak to się stało, ale szanuję…

No dobrze, ale co jeśli chodzi o te kilka szkieł, które w systemie EOS M jednak są? Ja miałem do dyspozycji dwa z nich: kitowego zooma 15-45 mm oraz stałoogniskowy 22 mm. Pierwszy z nich to typowy plastik fantastik, f/3,5-6,3, więc ciemny jak pewne trudno dostępne miejsce przysłowiowego czarnoskórego kolegi, ale w zestawie bardzo tani, malutki, leciutki i, niestety, przeciętny optycznie. Przy wyłączonej korekcji wad optyki (dziwne, że taki aparat to w ogóle umożliwia) dystorsja, winietowanie i aberracje chromatyczne mogą porazić, ale przy zachowaniu korekcji są one do zniesienia, choć wciąż obecne. Ostrość w rogach kadru jest słaba, ale wciąż akceptowalna w tego typu obiektywie. Praca pod słońce nie sprawiła mi większych problemów. AF działa cicho i szybko, jeśli tylko światła jest dość dużo, a skuteczność redukcji drgań jest niezła. Nie jest to co prawda poziom Dual IS Panasonika, ale kilka razy udało mi się uzyskać czas naświetlania rzędu 1 s (niestety wiele razy się nie udało). Realistycznie należałoby oczekiwać zadowalającej powtarzalności ostrych zdjęć przy czasie przynajmniej 1/2 s dla szerokiego kąta, co i tak jest super wynikiem. Kolejną zaletą tego obiektywu jest jego składana konstrukcja, pozwalającą zmniejszyć jego rozmiary do transportu oraz tubus, który nie wysuwa się daleko wraz ze wzrostem ogniskowej.

Już na samą myśl o tym drugim obiektywie świecą mi się oczy. EF-M 22 f/2 to z kolei doskonały obiektyw do fotografowania na ulicy – idealny kąt widzenia odpowiadający 35 mm ekw. i stosunkowo mała przysłona, pozwalająca na uzyskanie małej głębi ostrości (w niektórych przypadkach) i fotografowanie nocą przy relatywnie krótkich czasach ekspozycji. A przy tym jest to prawdziwy naleśnik, tak mały, że aż nie mogę się nadziwić… W zasadzie taki EOS M50 z tym obiektywem jest podobnych rozmiarów, co Fujifilm X100F – trochę inne proporcje, ale kubatura zbliżona. AF również jest cichy i szybki, a optycznie trudno cokolwiek temu obiektywowi zarzucić. OK, przy wyłączonej korekcji mocno winietuje, ale kto w ogóle ją będzie wyłączał? Konstrukcja jest metalowa, ale przy tym bardzo lekka. Obiektyw ten, po uruchomieniu aparatu, wysuwa się na kilka milimetrów, co trwa sekundę lub dwie, wydłużając trochę jego gotowość do działania. Ale to jedyna rzecz, którą można mu zarzucić. Biorąc pod uwagę jego osiągi, gabaryty i bardzo atrakcyjną cenę, jest on perełką systemu EOS M dla której, być może, warto się nim zainteresować.

Do dyspozycji miałem też wspomnianą już wcześniej przejściówkę na bagnet EF oraz obiektyw EF 50 f/1,8, czyli filar canonowskich budżetowych stałek do lustrzanek. Przy cropie 1,6x daje on kąt widzenia odpowiadający 80 mm ekw., więc wydaje się niezłym narzędziem portretowym. Udało mi się nim zrobić kilka portretów, ale jako że żaden ze mnie wytrawny portrecista, to nawet nie przyszło mi do głowy, żeby zrobić je w takich warunkach, aby widoczny był jego bokeh. Jest to jednak ekstremalnie popularne szkło, sprzedane pewnie w milionach egzemplarzy, a jego osiągi są powszechnie znane – to dobry, tani i jeszcze raz tani obiektyw, którego grzechem jest nie mieć, jeśli siedzi się w systemie Canona. Mnie bardziej interesowała jego współpraca z przejściówką i układem AF EOSa M50, która okazała się być bez zarzutów. Obiektyw działał tak samo dobrze, jakby był podpięty do lustrzanki – szybko, sprawnie, celnie. Miałem kilka nieostrych zdjęć, ale mogło to wynikać z nieumiejętnego przekadrowania już po ustawieniu ostrości – musiałem uwijać się szybko w czasie sesji, a było to jeszcze w tych dniach, kiedy walczyłem z obsługą aparatu i co chwilę coś niechcący przestawiałem, więc zdarzały się błędy. Rozmiar zestawu obiektyw+przejściówka jest jeszcze na tyle nieduży, że nie sprawia najmniejszych niedogodności w połączeniu z tak małym korpusem.

Kamerowanie

Od razu muszę zaznaczyć, że nie mam za wiele do powiedzenia o trybie 4K tego aparatu. Wiem tylko tyle, że AF jest w nim koszmarny, a obraz obarczony jest potężnym cropem. Canon celowo uniemożliwił korzystanie z Dual Pixel AF w tym trybie, nie chcąc prawdopodobnie, by M50 skanibalizował droższe modele tej firmy. Uważam takie posunięcie za godne bojkotu, ale to niestety nie takie proste, bo ten aparat jest genialny w trybie FHD. Zapomnijmy więc o 4K – nie wszyscy potrzebują tego formatu, a większość ludzi i tak nie ma go na czym odtworzyć. Warto przymknąć na to oko, bo w 1080 p autofocus wymiata! Działa jak bajka, ładnie śledzi obiekty w ruchu, bezbłędnie wykrywa twarz, pięknie i łagodnie zmienia plany ostrości. Stabilizacja jest niezła, szczególnie z elektronicznym wspomaganiem, które przycina nieznacznie kadr, ale na moje mało wprawne oko nie czyni spustoszenia w jakości obrazu. Zmontowałem krótki pokaz możliwości wideo z zupełnie przypadkowych ujęć, który, mam nadzieję, pokaże co trzeba, a ja nie będę musiał tutaj paplać o rzeczach, o których nie mam pojęcia.

Wspomnę tylko jeszcze, że dzięki połączeniu obrotowego ekranu, świetnego autofocusu i wejścia audio, aparat ten zdobył nie lada popularność wśród ludzi zainteresowany vlogowaniem i w ogóle amatorskim filmowaniem w szerokim znaczeniu. Sądzę, że większość klientów kupiło ten sprzęt głównie do wideo, a nie do zdjęć. I wcale się nie dziwię, bo nigdy jeszcze nagrywanie wideo nie było dla mnie tak proste, intuicyjne i niewymagające tajemnej magicznej wiedzy. Ach, gdyby tu była jeszcze stabilizowana matryca, to kupiłbym sobie ze dwa takie aparaty, bo w końcu trafiłem na sprzęt, którym kameruję bez obrzydzenia. Ba, może nawet robiłbym to dla przyjemności, a nie tylko z poczucia testerskiego obowiązku. Kurde, i co teraz? Bojkotować czy kupować? Na szczęście są to rozważania czysto teoretyczne, bo bank i tak nie udzieli mi kolejnego kredytu.

Jakość obrazu

Okazuje się, że aparat ten nie tylko kręci vlogi, ale robi też zdjęcia. I to wcale nie najgorsze są te fotki, co oczywiście nie jest żadnym zaskoczeniem, bo tego przecież należało się spodziewać po sprzęcie z matrycą APS-C w 2018 roku. Żałuję, że w czasie testów nie miałem możliwości porównania go do mojego Fuji X-T10, bo ten akurat wylądował w serwisie, gdzie tkwi do tej pory i chyba szybko nie wróci. Jedyne, co mogłem zrobić, to porównać jakość zdjęć do Canona G7X II i wiedząc, jak ten wypada w porównaniu do Fuji (bo sprawdzałem to uważnie w recenzji GX9), ekstrapolować wyniki dalej. Metoda ta może być obarczona niewielkimi błędami, więc sugeruję, abyście skonfrontowali wyniki z innymi źródłami, opierającymi się na bardziej naukowych pomiarach.

Zacznę od jednej jedynej rzeczy, którą rozpatruję jako wadę, a mianowicie ograniczone możliwości zwiększenia rozpiętości tonalnej JPEGów. M50 potrafi rozjaśnić nieco cienie i zbić światła, ale w niewielkim zakresie, a przy tym nie da się skorzystać z obu tych funkcji jednocześnie (sic!), podobnie jak w G7X II. Poza tym Automatyczny optymalizator jasności, odpowiedzialny za rozjaśnienie cieni, zwiększa odszumianie do nieakceptowalnego poziomu już od najniższych czułości, pozbawiając cienie detali i pozostawiając budyń. Lepiej jest korzystać z Priorytetu jasnych partii, który działa na tej samej zasadzie, co tryb DR200 w Fuji (szkoda, że nie jak DR400). Dzięki niemu można zwiększyć ekspozycję, tak by cienie zrównały się do poziomu podobnego do tego, jaki daje Automatyczny optymalizator jasności, unikając nadmiernego odszumiania i zachowując jednocześnie znacznie więcej informacji w światłach. Niestety odkryłem te niuanse trochę zbyt późno, więc większość zdjęć wykonywałem z pominięciem tej funkcji. Poniżej przedstawiam, jak ona sprawdza się w praktyce:

Poza tym jakość obrazu, jaką oferuje EOS M50, jest co najmniej dobra. W RAWach nie ma najmniejszych problemów z wyciśnięciem wymaganego DR, a szum w cieniach utrzymany jest na niskim poziomie. Silnik JPEG zapewnia bardzo dobrze działający AWB, bardzo neutralne odwzorowanie kolorów, w szczególności tonów skóry (z tego Canon słynie), zrównoważony poziom wyostrzania i odszumiania bez żadnego budyniu (nie jest aż tak dobrze, jak w Fuji, ale niewiele brakuje), przyzwoite wysokie ISO, dobrą ostrość. Być może znalazłyby się aparaty konkurencji, które w poszczególnych aspektach rejestrują lepsze rezultaty, ale M50 prezentuje się naprawdę przyzwoicie w klasyfikacji ogólnej. Nie jest wybitny, ale też udało mu się uniknąć wpadek, co – aż dziwne, że to piszę – pretenduje go do miana jednego z lepszych pod względem jakości obrazu cropowych aparatów, jakimi miałem możliwość fotografować. Poniżej dorzucam jeszcze porównanie szumów, w którym zestawiłem czułości na podstawie ekspozycji przy danej wartości przysłony i czasu naświetlania, a nie według deklarowanych wartości ISO:

Użyteczne czułości kończą się na ISO 6400, choć po zrównaniu czułości do ich faktycznych wartości (około 1 EV różnicy na korzyść Canona) okazuje się, że poziom szumów w RAWach zbliżony jest do 24-megapikselowych modeli Fujifilm, a w JPEGach M50 odstaje maksymalnie o 1/3-1/2 EV dopiero na najwyższych czułościach. Warunki słabego oświetlenia na pewno nie stanowią dla niego żadnej przeszkody, choć z ciemnym kitem M50 dostaje ciężki łomot od 1-calowca z jasnym zoomem (przy założeniu, że możemy wykorzystać jaśniejszy obiektyw i zejść z czułością o dwie działki). Dostępne style obrazu (profile kolorystyczne) nie są specjalnie wyszukane, ale za to naturalne – mogą się podobać i w przeważającej większości przypadków nadają się do wykorzystania jako gotowy produkt, bez konieczności zmian w postprodukcji. Czarnobiel jest w porządku, choć brakuje jej kopa jak w Fuji, Olku czy Panasie. Niemniej jednak spełnia moje oczekiwania. Wszystkie zamieszczone tu zdjęci zostały wykonane z ręki, większość to JPEGi prosto z puszki (za wyjątkiem kilku RAWów, które stosownie opisałem), poddane co najwyżej takim zabiegom, jak prostowanie, kadrowanie czy dodanie winiety. Jeśli w podpisie nie podałem inaczej, balans bieli był automatyczny.

Podsumowanie

Canon EOS M50 to specyficzny sprzęt, głównie ze względu na ograniczony wybór obiektywów systemowych i prosty interfejs sterowania. Dla mnie osobiście ta pierwsza cecha jest do obejścia bez większych trudności, bowiem na co dzień sam używam zaledwie trzech obiektywów, których odpowiedniki bez problemu jestem w stanie znaleźć w systemie EOS M. Wymagania większości amatorów są pewnie jeszcze skromniejsze, choć wiem, że nie brakuje też pasjonatów, którym taka ilość szkieł zwyczajnie nie wystarczy. Jeśli jesteś jednym z nich, a przy tym nie odpowiada ci stosowanie przejściówki i dużych obiektywów z bagnetem EF-M, to odraczam zakup tego aparatu – jeszcze nie teraz, nie na tym etapie rozwoju systemu. Jeśli potrzebujesz wielu przycisków i kółek do wygodnej obsługi aparatu, to też trzymaj się od M50 z daleka. Ta uproszona ergonomia obsługi początkowo przysporzyła mi sporo nerwów, ale po kilku dniach przyzwyczaiłem się do niej i chyba mógłbym korzystać z niej na co dzień.

Jeśli powyższe niedogodności ci nie przeszkadzają, a przy tym nie masz wielkiego ciśnienia na nagrywanie w 4K, to ten aparat może cię zainteresować, szczególnie jeśli dopiero uczysz się fotografowania. Jakość zdjęć jest na naprawdę wysokim poziomie, możliwości wideo w FHD świetne, szybkość działania nie zawodzi. A przy tym ten Canon coś w sobie ma, nawet ta jego prostota ma swój urok. Było z nim trochę tak, jak z Canonem G7X II: przetestowałem go dla zabawy, nie oczekując po nim zbyt wiele, nawet będąc do niego trochę uprzedzonym, a skończyło się na tym, że go polubiłem. EOSa M50 odesłałem z żalem – to było naprawdę fajne doświadczenie i chciałbym nim jeszcze trochę pofotografować oraz bardziej wykorzystać jego potencjał wideo, tym razem w przemyślany sposób. Kończąc już tę pisaninę chciałbym jeszcze podziękować Dariuszowi za bezinteresowne wypożyczenie jego prywatnego obiektywu do testów. Bez jego pomocy ta recenzja nie mogłaby powstać w obecnej formie. Dzięki również dla firmy Canon za wypożyczenie reszty sprzętu. No i zapraszam na recenzję w pigułce:

Previous
Previous

Olympus OM-D E-M10 III - przemyślany budżetowiec

Next
Next

Panasonic Lumix GX9 - powyżej oczekiwań