Olympus OM-D E-M10 III - przemyślany budżetowiec

Artykuł ten został przeniesiony ze starej wersji bloga. Niektóre zawarte w nim linki mogą już być nieaktualne. Stare komentarze niestety zostały utracone. Tekst został zachowany w oryginalnej formie, a zdjęcia zostały edytowane na nowo w celu zapisania ich w większej rozdzielczości, bez żadnych dodatkowych zmian.

Pasjonatów różnych dziedzin łączy jedno: są w stanie zbankrutować dla czystej frajdy z uprawiania swojego hobby. Finansując swoje fotograficzne zabawki łatwo popłynąć bez opamiętania. Niejeden amator wyprztykał się z ostatnich oszczędności na drogi sprzęt premium, a często też i zadłużył się na lata. I tylko po to, żeby popstrykać na urlopie albo u cioci na imieninach. Kto nigdy przez to nie przeszedł, niech pierwszy rzuci statywem! A może by posłuchać głosu rozsądku i wybrać mniej kosztowny aparat, który co prawda nie dodaje tylu punktów do lansu, ale potrafi niemal tyle samo, co najbardziej wypasione modele? Sprawdzam, czy Olympus O-MD E-M10 III może sprostać temu wyzwaniu.

Brzmi zbyt pięknie, aby mogło być prawdziwe… Być może, ale nadzieja umiera ostatnia. Nadarzyła się okazja, by to sprawdzić, bo dzięki uprzejmości Olympus Polska trafił w moje ręce najnowszy bezlusterkowiec tej firmy z linii tych najtańszych, ale już wyposażonych w wizjer. Chodzi o trzecie wcielenie popularnej serii dziesiątek. Mogłem przyjrzeć mu się wnikliwie, bo tuż po odesłaniu sprzętu do centrali udało mi się zdobyć go ponownie z innego źródła na kolejne kilka tygodni. Dużo uwagi poświęciłem znalezieniu optymalnej kombinacji ustawień, zapewniającej możliwie jak najlepszą jakość obrazu. I tak też wszystkie zamieszczone tu zdjęcia to JPEGi prosto z puszki niepoddane żadnej dodatkowej obróbce poza ewentualnym prostowaniem czy kadrowaniem (wyjątkiem jest jeden RAW dla celów porównawczych).

Wygląd i jakość wykonania

Olympus czerpie garściami ze swojego wzornictwa znanego z analogowych lustrzanek OM. E-M10 III wygląda ślicznie, czy to w wersji czarnej, czy srebrnej (do dyspozycji miałem obie). Wolę tę czarną, która mniej rzuca się w oczy i nie wygląda aż tak bardzo jak biżuteria, ale to kwestia gustu. Zmiany wizualne względem poprzedników są kosmetyczne – z każdym kolejnym modelem trochę więcej załamań i przetłoczeń, ale forma generalnie pozostała niezmieniona. Uchwyt nie jest już prosty jakby odrysowany był od linijki, lecz swoją krzywizną bardziej teraz przypomina ten z E-M5 II. Wyraźnie zarysowane pokrętła dopełniają stylistyki retro.

Aparat jest dość lekki, niedużych rozmiarów, choć nie kieszonkowy. Wykonany jest głównie z tworzyw sztucznych, lecz nie razi plastikowością. Dobrze spasowane elementy nie skrzypią ani nie uginają się pod naciskiem, guziki nie wydają niepotrzebnych odgłosów przy ich dotknięciu, bardzo przyjemnie chodzą pokrętła. Srebrny egzemplarz testowy, który trafił w moje ręce, miał nieco porysowaną pokrywę lampy błyskowej, zapewne w wyniku uderzenia o beton. Nie wątpię jednak, że E-M10 III bez problemu zniesie trudy normalnego użytkowania. Korpus nie jest uszczelniony, więc radzę trzymać go z dala od pyłu i wody.

Ergonomia użytkowania

Ten Olek to puszka dość kompaktowa, więc nie ma wyraźnie odstającego gripu, a jedynie dyskretne przetłoczenie na przodzie obudowy wyściełane okładziną o skóropodobnej fakturze. Jak na uchwyt tego typu E-M10 III trzyma się jednak stosunkowo dobrze i pewnie, z małymi i lekkimi obiektywami rzecz jasna. Na pewno jest pod tym względem lepiej, niż w Panasoniku GX9 czy w jakimkolwiek tańszym modelu Fujifilm, choć nie tak dobrze, jak w Canonie M50. Oparcie dla kciuka jest wystarczające, więc noszenie aparatu w prawej dłoni nawet po dłuższym czasie nie powinno powodować dyskomfortu. Oczywiście można podpiąć wielkie i ciężkie szkło, przez co ergonomia aparatu zostanie mocno upośledzona, ale nie taka jest idea tak małych bezlusterkowców.

Główne elementy sterujące umieszczono z prawej strony puszki, aby umożliwić obsługę jedną ręką. Trochę tłoczno jest z prawej strony na górnej ściance, gdzie leżą aż trzy kółka i trzy przyciski, ale manipuluje się nimi całkiem wygodnie. W środku jednego z pokręteł osadzono duży spust migawki, w który łatwo trafić palcem wskazującym. Włącznik zintegrowany z dźwignią otwierania lampy błyskowej nalazł się po drugiej stronie obudowy obok przycisku skrótu dodatkowych ustawień wybranych trybów automatyki. Wszystko zostało rozmieszczone w przemyślany sposób i oprócz fizycznego przełącznika trybu pracy AF niczego mi tu w zasadzie nie brakowało. Przyczepić mogę się jedynie do małego wybieraka 4-kierunkowego, w którego przyciski trudno trafić w rękawiczkach, a i gołym paluchem nie zawsze da się je wyczuć. Zdecydowanie na plus zaliczam centralne umieszczenie gwintu statywowego.

Szmery bajery

Olympus nigdy nie skąpił różnej maści wodotrysków w swoich aparatach, a E-M10 III nie jest tutaj żadnym wyjątkiem. Tradycyjnie możemy liczyć na obfitość bezużytecznych filtrów artystycznych, wątpliwej urody efekty HDR, niepełnosprawny tryb panoramy (który nie skleja zdjęć), podwójną ekspozycję, korekcję zniekształceń perspektywy, braketing ostrości (który także nie skleja zdjęć z automatu). W miarę użyteczny przy zdjęciach nocnych na statywie może okazać się tryb Live Composite i Live Time, choć tym razem znowu zabrakło mi okazji, aby się nimi pobawić. Nie zabrakło też Wi-Fi, będącego już standardem w każdym nowym aparacie. Zestaw bajerów jest właściwie taki sam, jak we wszystkich testowanych przeze mnie Olkach, więc odsyłam do lektury recenzji np. E-M10 czy PENa-F.

Producent wymyślił sobie, że jego linia prostych aparatów dla początkujących/amatorów jest zbyt skomplikowana, więc postanowił ją w osobliwy sposób uprościć, czym jeszcze bardziej wszystko skomplikował. Okroił braketingekspozycji tak, że praktycznie nie można w nim dowolnie zmienić ilości klatek ani odstępu między nimi. Zaorał migawkę elektroniczną, ograniczając jej użycie jedynie do w pełni automatycznego trybu Cichego (podobnie jak w Canonie M50). Uczynił nieznośnie upierdliwym sposób wywoływania RAWów w puszce, co mnie osobiście zabolało najbardziej. Zabrakło też możliwości ustawienia progu maksymalnego czasu otwarcia migawki w Auto ISO, ale tej funkcji na próżno szukać nawet w bardziej zaawansowanych Olympusach.

Nie mogło jednak zabraknąć stabilizacji matrycy, będącej jednym z największych atutów Olympusa. W E-M10 III została ona poprawiona względem poprzednika, choć już wtedy była dobra. Przy odrobinie skupienia utrzymanie z ręki czasów ekspozycji na poziomie 1 s na szerokim kącie kita to bułka z masłem, choć na jeszcze szerszych kątach widzenia czasami uzyskujemy ostry środek kadru i rozmazane brzegi. Dual IS Panasonika chyba jednak sprawuje się lepiej, ale osiągi stabilizacji Olka również są godne pochwały. Małą łyżeczką dziegciu w tej beczce miodu jest działanie stabilizacji elektronicznej w wideo objawiające się galaretowatymi drganiami obrazu, ale na szczęście można ją wyłączyć.

Sprawność działania

E-M10 III to generalnie dość zwinnie działający aparat. Gotowość do pracy po włączeniu osiąga szybko, zmiany parametrów odbywają się bez opóźnień, nawigowanie po menu również jest płynne. Zastrzeżenia mam tylko do przewijania zdjęć w powiększonym podglądzie, w którym często zdarza się, że kolejne zdjęcie wyświetlane jest w bardzo małej rozdzielczości. W najszybszej serii zdjęć możemy wycisnąć niecałe 9 kl/s, a bufor pozwala utrzymać tę prędkość przez zaledwie sekundę przy ustawieniu RAW+JPEG w najlepszej jakości, by następnie zwolnić do ok. 1 kl/s. Opróżnienie bufora trwa kilka sekund, w czasie których aparat jest w pełni użyteczny i gotowy do wykonania kolejnych zdjęć, choć podgląd zdjęć w czasie zapisu jest niemożliwy. Na pełnym ładowaniu można liczyć na wykonanie 250-300 zdjęć w czasie kilkugodzinnego fotografowania.

AF-S w trybie pojedynczym w dobrym oświetleniu jest szybki o dokładny. W słabym oświetleniu autofocus oczywiście zwalnia, ale nastąpiła tu pewna poprawa względem starszych modeli. Miło zaskoczyła mnie czułość układu AF, tym bardziej, że bazuje on na metodzie detekcji kontrastu. W praktyce po ciemku Olympus skuteczniej niż Fujifilm X-T100 ustawiał ostrość na mało kontrastowych obszarach kadru, a do tej pory to Fuji lepiej się spisywały w tym zadaniu. Niestety czar pryska, gdy przyjdzie użyć AF-C, który wypada blado. Z obiektywem m.ZD 45 f/1.8 zdolność do śledzenia poruszających się obiektów jest rozczarowująca, niezależnie od trybu ustawienia ostrości i szybkości zdjęć seryjnych. Jest szansa, że będę mógł przetestować ją jeszcze raz z innymi obiektywami, więc być może wkrótce zamieszczę tu dodatkowe informacje. Póki co odradzam fotografowaniem tym aparat czegokolwiek, co się szybko rusza.

Ekran i wizjer

Wyświetlacz Olympusa E-M10 III jest do bólu pospolity i wypadałoby o nim napisać tylko tyle, że spełnia swoje zadanie nie gorzej niż ekrany w aparatach konkurencji. Rozdzielczość jest typowa, podobnie czytelność w mocnym słońcu. Wydaje mi się, że dynamika i kolorystyka zostały nieco ulepszone względem wyświetlaczy w starszych modelach. Zawsze miałem małe zastrzeżenia do bladego kontrastu i wypranych kolorów, jakie można było zaobserwować w warunkach słabego oświetlenia na ekranach Olympusów, ale w E-M10 III nie dokuczało mi to w ogóle. Kolory nie zawsze są wierne, ale w granicach normy, a przy tym częstotliwość odświeżania jest całkiem przyzwoita nawet w skąpym świetle. Ekran odchyla się tylko w jednej płaszczyźnie, ale jest dotykowy, a funkcja ta działa bardzo sprawnie, choć już nie w menu.

Na temat wizjera w zasadzie mógłbym powtórzyć większość stwierdzeń z powyższego akapitu; zwyczajny, nie wyróżniający się, typowy, w pełni użyteczny, wyposażony w dość wygodną muszlę oczną. Wyświetlany w nim obraz ma charakterystykę podobną do tego wyświetlanego na ekranie. Pozytywnie zaskoczył mnie płynnością odświeżania, choć może to za sprawą testowanego w tym samym czasie Fujifilm X-T100 (jego recenzja pojawi się na blogu w niedalekiej przyszłości), który pod tym względem mnie rozczarował. EVF Olympusa porównałbym do Canona M50, plasując go tym samym powyżej wizjera Panasa GX9, choć nieco poniżej dwucyfrowej serii X-T od Fuji. Trzeba Olympusowi przyznać, że udało mu się osiągnąć postęp w kwestii wizjera, który mimo że nie największy, okazał się zupełnie przyzwoity.

Obiektywy

Jedną z największych zalet systemu Mikro 4/3 jest, w mojej opinii, bogata oferta przyzwoitych jakościowo i niewielkich rozmiarem szkieł. Fakt, najczęściej nietanich, choć perełki się zdarzają jak w każdym systemie, ale idealnie komponujących się z małymi i lekkimi korpusami. E-M10 III miałem okazję testować ze znanymi mi już obiektywami: m.ZD 17 f/1.8 i m.ZD 9-18 f/4-5.6. Pominę je, bo opisywałem je już przy okazji innych recenzji. Nie opisywałem jeszcze wspomnianego już wcześniej obiektywu m.ZD 45 f/1.8, który też miałem do dyspozycji, ale używałem go najmniej, przez co nawet nie miałem okazji zrobić nim żadnego godnego publikacji zdjęcia. Napiszę o nim, jeśli będę jeszcze miał okazję poznać go lepiej.

Ponadto pierwszy egzemplarz E-M10 III otrzymałem z kitowym m.ZD 14-42 f/3.5-5.6 EZ, zaś drugi egzemplarz miałem również z kitowym zoomem o takim samym zakresie ogniskowych i przysłon, ale bez oznaczenia EZ. Ten pierwszy jest bardzo mały, cichy i szybki, ma metalowy bagnet i jest ciut gorszy optycznie, ale ujdzie jak na podstawowy obiektyw na początek. Tubus wysuwa się w nim automatycznie po włączeniu aparatu, a zmiana ogniskowych odbywa się za pomocą mało precyzyjnego pierścienia elektrycznego, za którym nie przepadam. Wersja bez EZ jest z kolei odrobinę większa, choć wciąż mała i lekka, z tubusem rozkładanym ręcznie i normalnym manualnym pierścieniem ogniskowych. Ma plastikowy bagnet, ale za to jest tańsza. I to właśnie ten drugi obiektyw bym wybrał, gdybym miał kupić któryś z nich.

Przez parę dni miałem też możliwość pobawić się pieruńsko drogim obiektywem m.ZD 17 f/1.2 PRO. Gdyby komuś przyszło do głowy, aby kupić sobie E-M10 III czy jakąkolwiek inną kompaktową puszkę Olympusa i używać jej ze wspomnianą stałką, to szczerze odradzam. Nie dlatego, że to zły obiektyw – wręcz przeciwnie, jest pod każdym względem świetny. Jest niestety za duży i za ciężki do tak małych korpusów, przez co traktowałem go tylko jako swego rodzaju ciekawostkę przyrodniczą, a nie poważną alternatywę dla małego i wygodnego w użytkowaniu m.ZD 17 w wersji f/1.8. Jeśli jednak kogoś stać na dopisek PRO i nie ma nic przeciwko rozmiarom tego obiektywu, to polecam… Dodatkowa działka światła w ciemnicy może okazać się na wagę złota w Mikro 4/3.

Kamerowanie

Asekurancko zaznaczę, że moje wymagania względem sprzętu co do jego możliwości wideo są niewygórowane, mówiąc eufemistycznie. Nie jestem zainteresowany tworzeniem żadnych ambitnych dzieł filmowych ani nawet kręceniem kotletów czy innych jasełek. Mój komputer nie ogarnia 4K, a przypuszczam, że i potencjalni widzowie moich materiałów w większości nie będą ich oglądać na sprzęcie obsługującym tak dużą rozdzielczość. Oczekuję od aparatu jedynie bezproblemowej rejestracji kilku ujęć produktowych, ewentualnie ujęć mojej gadającej głowy czy jakichś plenerowych przechadzek z testowanym sprzętem. Wszystko to na potrzeby prostych filmików, będących uzupełnieniem moich recenzji w formie tekstowej. Gwarantuję więc, że dowiesz się więcej o funkcji filmowania w E-M10 III z pierwszego lepszego wyniku linku w Google.

Gdyby jednak interesowało kogokolwiek, co oznacza dla mnie bezproblemowa rejestracja wideo, to wyjaśniam: stabilizacja obrazu pozwalająca filmować w marszu z efektem końcowym nieprzyprawiającym o mdłości, AF płynnie trzymający się wskazanego obiektu/twarzy z co najwyżej chwilową i niewielką odchyłką, łatwa zmiana obszaru i trybu ustawienia ostrości w czasie filmowania, możliwość zmiany podstawowych parametrów (czułości, klatkażu, rozdzielczości, profilu kolorów itp.) bez konieczności nurkowania w menu, ekran do selfie i co najmniej 1080/60. Takim absolutnym minimum jest dla mnie Canon G7X II, a wzorem Canon M50 (na pewno są dużo lepsze sprzęty, ale nie miałem z nimi do czynienia). Czy E-M10 III spełnia minimalne wymagania? Niestety nie, a to za sprawą ekranu i autofocusu, który zawodzi częściej, niż moja cierpliwość pozwala mi tolerować. I na nic całe to 4K czy fajna stabilizacja obrazu.

Jakość obrazu

E-M10 III ma na pokładzie 16-megapikselową matrycę w rozmiarze 4/3. Jest to nieco starszy sensor, niż ten 20-megapikselowy zastosowany w PENie-F, ale z odświeżonym procesorem i silnikiem JPEG. I chyba faktycznie nastąpiła poprawa jeśli chodzi o produkowany obrazek prosto z puszki. Wydaje mi się, że trochę łagodniej działa odszumianie na wysokich czułościach, przez co dystans do konkurencji z matrycami APS-C nieco się zmniejszył do niecałej działki. Użyteczna dla mnie czułość kończy się gdzieś między ISO 3200 a 6400 (poniżej zamieściłem wycinki obrazujące te osiągi w trudnych warunkach oświetleniowych). Automatyczny balans bieli działa raczej dobrze, choć parę razy musiałem go dostroić na zdjęciach z zacienionych miejsc. Olympus ma domyślnie włączoną funkcję ciepłego koloru, która sprawdza się w naturalnym świetle, jednak w żarowym i sodowym bardziej naturalne kolory daje jej wyłączenie. W ogóle lista ustawień wpływających na to, jak silnik JPEG interpretuje zarejestrowany obraz, jest długi i nie do końca wyjaśniona w instrukcji.

Zalecam zmniejszenie odszumiania do najniższego możliwego poziomu. Nie trzeba się obawiać o ziarno, bo nawet wyłączenie filtra szumów nie eliminuje kompletnie odszumiania. Standardowy poziom wyostrzania jest za wysoki, dlatego warto zjechać z nim do -1. Rozjaśnienie cieni radzę zacząć od ustawienia gradacji na Auto, a jeśli okaże się to niewystarczające, można zwiększyć wartość Shadows, ale z umiarem. Łatwo przesadzić, przez co zdjęcie może wyglądać płasko, jak na ostatnim z powyższych sampli. Gdy jednak zajdzie konieczność pociśnięcia z cieniami do oporu, można próbować ratować się dodatkowo zwiększeniem nasycenia, kontrastu i ustawieniem profilu i-Enhance. Generalnie wszystkie profile są miłe dla oka, ale można wziąć profil Natural i pomajstrować kontrastem, nasyceniem itp., uzyskując praktycznie każdy z pozostałych profili (choć przy nich też można majstrować dalej, zmieniając efekt jeszcze bardziej). Przydałby się jakiś taki Classic Chrome

Podsumowanie

Nie miałem najmniejszych problemów fotografując Olympusem E-M10 III, może za wyjątkiem nie do końca udanych prób ujarzmienia trybu AF-C. Jako że w praktyce i tak używam głównie AF-S, a i mam świadomość, że testowany aparat nie jest przeznaczony do sportu, to nie odczułem tego szczególnie. Szkoda, że możliwość wywoływania RAWów w puszcze została utrudniona, ale poradziłem sobie, jak widać. Nawet z jakości zdjęć jestem raczej zadowolony i myślę, że zdjęcia, jakie robię na co dzień, nie ucierpiałyby, gdybym wykonał je Olympusem – może za wyjątkiem bardzo skrajnych przypadków. Fajnie jest móc wykorzystać zalety wydajnej stabilizacji i w nocnych zdjęciach turystyczno-krajobrazowych trzymać się niskich czułości.

Czy zatem E-M10 III może konkurować z droższymi aparatami i oferować niemal to samo, co one. W dzisiejszych czasach najwięcej płaci się za pancerne uszczelnione korpusy z topowym śledzącym autofocusem – tym żyje teraz światek fotoświrów. Pod tym względem wyceniany na 2800 zł Olek z kitowym szkłem (w promocjach kosztuje bliżej 2500 zł) oczywiście zbierze solidne baty, ale nie każdy przecież potrzebuje takich cech. 90% możliwości za 30% ceny to bardzo rozsądny kompromis, moim zdaniem. Posiadaczy pierwszej lub drugiej wersji E-M10 nowy model może nie do końca zainteresować, bo zmiany w nim nie są imponujące. Stojąc przed wyborem pierwszego amatorskiego korpusu Mikro 4/3, warto wziąć go jednak pod uwagę.

Previous
Previous

Fujilm X-T100 - leniwy turysta

Next
Next

Canon EOS M50 - pozytywne zaskoczenie