OM System OM-1 – reinkarnacja Olympusa

Artykuł ten został przeniesiony ze starej wersji bloga. Niektóre zawarte w nim linki mogą już być nieaktualne. Stare komentarze niestety zostały utracone. Tekst i zdjęcia zostały zachowane w oryginalnej formie.

No i stało się, zgodnie z przepowiedniami mędrców Olympus zwinął swój fotograficzny interes. Firma sprzedała tę gałęź biznesu nowopowstałej korporacji OM Digital Solutions, która to podjęła się kontynuacji produkcji sprzętu oraz rozwoju nowych produktów pod wskrzeszoną dawną submarką OM System. I jak obiecywali, tak zrobili: z wielką pompą prowadzili w lutym tego roku flagowy model aparatu, który miał spowodować niekontrolowany opad szczęk wszystkim tym, którzy wróżyli nowej firmie spektakularne potknięcie się o własne nogi i bolesne zderzenie z bezwzględnymi realiami rynku fotograficznego. Zadanie nie było łatwe, wszak konkurencja nie jest w ciemię bita i też nie zasypia gruszek w popiele. Czy udało się zrealizować ten cel? Zapraszam do odszukania odpowiedzi na to pytanie między wierszami mojej recenzji.

Wspomnianym flagowym modelem jest oczywiście OM-1, będący następcą OM-D E-M1 III i być może też OM-D E-M1X (coś mi mówi, że ten ostatni był tylko jednorazowym eksperymentem i nie będzie już rozwijany, ale chciałbym się mylić). Podoba mi się uproszczone nazewnictwo, nawiązujące do kultowej lustrzanki OM-1 sprzed dokładnie 50 lat. Ten okrągły jubileusz był też powodem, dla którego na korpusie wciąż widnieje napis Olympus, jakoby dla upamiętnienia analogowej legendy, mimo że to OM System jest aktualną marką tego aparatu. Swoją drogą Olympus też kiedyś używał marki OM System, którą opisywał część swoich produktów, więc ta nowa/stara nazwa jest bezpośrednim nawiązaniem do spuścizny firmy. A zatem OM-1 jest wciąż Olympusem, mimo że już nim nie jest. Czego nie rozumiecie?

Nigdy nie miałem do czynienia z E-M1 III ani E-M1X, choć poprzednie iteracje modelu E-M1 znam dość dobrze. Nie do końca wpisuję się w target topowych puszek, bo nie jestem użytkownikiem wykorzystującym ich pełnię możliwości, a w dodatku często bardziej cenię sobie niewielki rozmiar sprzętu niż wyżyłowane parametry techniczne. Dlatego też, mimo że testowałem E-M1 pierwszej i drugiej generacji na kilkudniowych wyjazdach, nie ciągnęło mnie specjalnie do pisania ich recenzji. E-M1 III odpuściłem sobie zupełnie, bo nawet na papierze nie oferował na tyle więcej, aby przykuć moją uwagę. Z kolei E-M1X to dla mnie już słusznych rozmiarów kloc, którego za nic nie chciałbym ze sobą dźwigać po mieście. Gdy jednak pojawił się OM-1, reklamowano go jako produkt wywołujący efekt WOW, cokolwiek to miało znaczyć. Producent w materiałach marketingowych położył tak mocny nacisk na tę niespotykaną na dotychczasową skalę innowacyjność, że ciekawość wzięła górę. I tak dzięki uprzejmości Przemka z OM Digital Solutions miałem przyjemność przetestować rzeczony aparat.

Zanim przejdę do recenzji, pozwolę sobie na jeszcze kilka słów tego przydługiego wstępu. OM-1 to aparat adresowany przede wszystkim do fotografów dzikiej przyrody oraz fotografów wyprawowych – tak sobie nazwałem podróżników fotografujących w trudnym terenie, dla odróżnienia od turystów, do jakich sam się zaliczam. Mimo że fotografię turystyczną czasem z dużą satysfakcją praktykuję, to wyprawowcem ani przyrodnikiem nie jestem i, żeby się nie ośmieszyć, nawet nie próbowałem ich udawać w czasie testów. W związku z tym jest to bardziej streetowo-spacerowa recenzja i może w niej brakować odniesień do pewnych zastosowań, z myślą o których sprzęt ten został stworzony. Nie mam też żadnych przyzwyczajeń związanych z obsługą poprzednich aparatów serii E-M1, toteż pewnie nie dostrzegłem istotnych różnic na tym polu i podszedłem do tej kwestii z czystą kartą.

Wygląd i jakość wykonania

OM-1 to korpus w stylu typowej cyfrowej lustrzanki, choć oczywiście pozbawiony lustra. Wizjer w linii obiektywu ukryty pod garbem nawiązującym do obudowy pryzmatu oraz wyraźny uchwyt na planie litery L to jego typowe cechy charakterystyczne, w zasadzie jedyne… Cała bryła jest spójna i proporcjonalna, nawet mi się podoba (bardziej niż nieco pokraczny E-M1), w porównaniu do poprzedników nabrała nieco więcej krągłości na krawędziach i straciła część drobnych przetłoczeń, które w innych modelach Olympusa pełniły jedynie funkcję ozdobną. Mamy czystą utylitarną formę nie wyróżniającą się niczym szczególnym, ale estetyczną i nowoczesną, która wyparła dotychczasowe mniej lub bardziej wyraźne elementy stylistyki retro. Różnice w porównaniu do E-M1 na pierwszy rzut oka są niewielkie – ot, nowa puszka wygląda na produkt nieco bardziej doszlifowany i dojrzały, ale DNA flagowców Olympusa zostało zachowane.

Testowany model waży około 600 gramów z baterią i kartą pamięci, a więc mniej więcej o półtorej tabliczki czekolady niż OM-D EM-5 III, którego używam na co dzień. Nie jest to różnica, która sama w sobie mogłaby spowodować jakikolwiek dyskomfort w transporcie czy użytkowaniu, ale wychwyciłem ją natychmiast po wyjęciu aparatu z pudełka. Jestem przyzwyczajony do bardzo lekkich aparatów, wręcz wyjątkowo lekkich, więc jakiś czas mi zajęło pozbycie się tego pierwszego wrażenia ociężałości. OM-1 jest, obiektywnie na to patrząc, dość lekką puszką jak na swój rozmiar (dobór obiektywów to już inna kwestia, łatwo tutaj przesadzić, jeśli kogoś poniesie fantazja). Należy pamiętać, że część tej wagi stanowi większy niż dotychczas akumulator, więc ma to swoje uzasadnienie. Sama konstrukcja korpusu to w dużej mierze stop magnezu, który siłą rzeczy też ma większą masę niż zastosowany w E-M5 III plastik.

OM-1 został uszczelniony, podobnie jak wiele innych modeli Olympusa. Tutaj jednak uszczelnienia te spełniają niespotykany dotąd w aparatach standard IP53. Nie mam bladego pojęcia, co to oznacza, ale skoro do tej pory można było te aparaty myć pod kranem, to teraz pewnie można je czyścić Karcherem (to żart, nie można…). Jakość wykonania stoi na bardzo wysokim poziomie i nie znalazłem nic istotnego, do czego mógłbym się w tym miejscu przyczepić. Nawet problematyczne z reguły klapki tutaj sprawowały się przyzwoicie. Żadnych trzasków ani skrzypienia przy mocniejszym ściśnięciu aparatu, żadnych luzów na przegubie ekranu, przyciskach i pokrętłach. Elementy sterujące nie wydają żadnych niepotrzebnych odgłosów ani przy kontakcie z palcami, ani podczas potrząsania aparatem. Pracują one z właściwym oporem, choć część przycisków daje satysfakcjonujący dźwięk kliknięcia, a część jest zupełnie wytłumiona i jakby gumowa. To nic istotnego, typowa pierdółka. Aparat sprawia wrażenie pancernego i prawdopodobnie jest w stanie przeżyć wszystkie inne aparaty, z jakimi kiedykolwiek miałem do czynienia.

Ergonomia użytkowania

Pamiętam, że mając w rękach E-M1 II myślałem sobie: no fajny ten aparat, ale jakby mu obciąć tak z połowę tego uchwytu, tu byłby jeszcze fajniejszy. Mam dość sporych rozmiarów łapy, ale używam wyłącznie małych i lekkich obiektywów, więc nie potrzebuję gripu wielkości rękojeści wyrzutnika granatów. Poza tym przez lata korzystałem z aparatów, które miały szczątkowy uchwyt lub nawet nie miały go prawie wcale i jakoś sobie z nimi radziłem bez większych problemów. A tu OM-1 ma jeszcze bardziej konkretny uchwyt, niż jego poprzednicy. Tak, wiem, że tak właśnie miało być i że większość jego użytkowników przyjmie to z zadowoleniem, a ja wyjdę (nie pierwszy raz) na typowego malkontenta, który pitoli farmazony. Nie chcę też zostać źle zrozumiany – nie miałem najmniejszych problemów z wygodą uchwytu OM-1, bo jego profil i wielkość są bardzo ergonomiczne. Częściej jednak zamiast delektować się tym gripem, zastanawiałem się jaki on będzie w kolejnych mniejszych puszkach OM System. Może OM-5, o ile taki się pojawi, będzie pasował bardziej do dłoni komputerowca, niż górnika. [OM-5 pojawił się w trakcie pisania tego tekstu, jego grip jest identyczny jak w E-M5 III].

Co do samego rozmieszczenia przycisków, zastrzeżenie mam tylko jedno: przycisk MENU znajduje się po lewej stronie i trzeba go obsługiwać lewą ręką. Ja bym go zamienił miejscami z przyciskiem INFO, bo z niego korzystam najrzadziej. Włącznik też wymaga użycia lewej ręki, ale można jego funkcję zaprogramować pod wajchę pod kciukiem – szkoda tylko, że nic innego nie można przypisać do włącznika. Cała reszta przycisków została rozmieszczona tak jak należy i niezależnie od przyzwyczajeń łatwo jest się jej nauczyć. Pokrętła zostały zatopione w szczelinach w korpusie, w odróżnieniu od innych modeli Olympusa, gdzie były one nasadzone na górnej ściance obudowy. Dla mnie zmiana ta nie miała żadnego praktycznego znaczenia i w żaden sposób nie wpłynęła na wygodę użytkowania. Natomiast jeśli chodzi o samo działanie przycisków, to uwagi mam tylko do nieco zbyt czułego spustu migawki, który przynajmniej parę razy niechcący wcisnąłem wcześniej niż zamierzałem, tracąc tym samym szansę na uchwycenie odpowiedniego momentu. Podobny problem miałem w Panasoniku GX9. Pewnie da się to opanować przy odrobinie wprawy, ale zimą w rękawiczkach średnio to widzę, szczerze mówiąc.

Kilka rzeczy zasługuje na pochwałę, a do nich zaliczyć trzeba nowy układ i estetykę menu. Jest dużo bardziej przejrzyście i logicznie, co dotychczas w Olkach zawsze trochę kulało. Szczególnie podoba mi funkcja wyświetlania informacji przy wyszarzonych pozycjach, wyjaśniająca dlaczego są one niedostępne. Oczywiście, jak przystało na sprzęt do zastosowań profesjonalnych, jest też Moje menu, którego brakuje mi w E-M5 III. Na kółku trybów znajdują się pozycje C1-C4, które dowolnie można programować. Bardzo przyjemnie działa dżojstik AF i nawet absurdalnie duża ilość punktów AF nie jest dla niego przeszkodą w sprawnym po nich nawigowaniu. W końcu wszystkie tryby fotografii obliczeniowej zostały przyporządkowane do dedykowanego menu wywoływanego osobnym przyciskiem. Dzięki temu korzystałem z nich dużo częściej niż do tej pory, kiedy musiałem dokopywać się do nich w menu głównym. Nieco poprawione zostało również szybkie podręczne menu wywoływane przyciskiem OK, gdzie klocki odpowiadające za jakość obrazu nie zaśmiecają już pierwszego widoku, tylko są przyporządkowane do jednego kafelka.

Szmery bajery

Olympus zawsze słynął z ilości wodotrysków zainstalowanych na pokładzie swoich aparatów, a OM System kontynuuje tę tradycję. Tak naprawdę łatwiej wymienić rzeczy, których brakuje i właśnie od tego zacznę. Pierwszą rzeczą, która przyszła mi do głowy, jest nieobecność funkcji automatycznej panoramy, o którą aż się prosi przy tak wydajnej stabilizacji obrazu. Druga sprawa, to migawka elektroniczna, która oczywiście jest, ale zawsze trzeba ją włączyć ręcznie, gdy jest potrzebna. A fajnie byłoby, gdyby mogła włączać się automatycznie za każdym razem, gdy kończą się możliwości uzyskania krótkich czasów przez migawkę mechaniczną. Taki patent stosuje Fujifilm, dzięki czemu nie trzeba się zastanawiać nad czasami migawki np. fotografując pod słońce. Trzecia rzecz to możliwość wywoływania RAWów w aparacie, która to funkcja istnieje i nie jest najgorsza w porównaniu do np. Canona (ba, taki Sony jej w ogóle nie ma), ale przy Panasoniku czy Fuji zostawia trochę do życzenia. Kilka lat już czekam, aż coś się tutaj w końcu ruszy, a w OM-1 pokładałem spore nadzieje, bo zapowiadano zupełnie nowy silnik JPEG. Niestety nie zmieniło się nic. Nadal brakuje mi większej kontroli nad kolorystyką i DR edytowanego RAWa w przypadkach mocno kontrastowych scen.

Osobny akapit poświęcę trybom HDR, bo jestem nimi mocno zawiedziony. Tak, ja wiem, że to jest bajer dla amatorów, którzy nie umią w fotografię, a każdy prawilny fotograf albo HDRami gardzi, albo zarywa przez nie noce przy Photoshopie. Ale skoro już te tryby są, to niech działają poprawnie. Nie, nie wybitnie, nie doskonale, nawet nie bardzo dobrze – po prostu poprawnie. Tego nie da się powiedzieć o HDRach w Olympusach i, niestety, taki sam wniosek jestem zmuszony wyciągnąć w przypadku OM-1. Nie będę się pastwił i dokładnie opisywał problemu, bo zrobiłem to już 8 lat temu tutaj przy okazji recenzji pierwszego E-M10 i wspominałem o tym chyba w każdej innej mojej recenzji Olków. Szkoda, że przez tyle lat nic się nie zmieniło i nadal nie da się uzyskać HDRa prosto z puszki, który nie przerażałby odbiorcy swoją sztucznością i zdegradowaną jakością obrazu. Czy to poważne przewinienie? Dla ludzi edytujących zdjęcia na komputerze, czyli dla większości, taki HDR mógłby nie istnieć. Ale dla ludzi wywołujących RAWy w aparacie lub fotografujących w JPEGach temat jest interesujący. Tutaj pewnie większy zakres regulacji świateł i cieni w puszce rozwiązałby ten problem, ale skoro zakres ten nie jest szczególnie szeroki (w wielu przypadkach wystarczający, ale nie w tych najbardziej ekstremalnych), to HDR mógłby być idealną alternatywą. No trudno, zmarnowana szansa…

No dobra, dałem upust swojemu rozgoryczeniu, więc czas na solidną dawkę pozytywów! Z rzeczy najbardziej banalnych, acz niezwykle użytecznych, warto wymienić choćby standardową już dzisiaj komunikację WiFi/Bluetooth wraz ze stabilnie działającą aplikacją (co już niestety standardem nie jest), timelapsy, focus stackingi, ustawianie ostrości na gwiazdy, buforowanie zdjęć przed i po wciśnięciem spustu migawki (ProCapture), niezastąpioną i bezkonkurencyjną ultradźwiękową czyszczałkę matrycy, mniej lub bardziej użyteczne filtry artystyczne, korekcję zniekształceń perspektywy (Keystone Compensation), ładowanie i zasilanie przez USB-C itp. OM-1 jest też mistrzem fotografii obliczeniowej, oferując tryby LiveComposite (malowanie światłem), LiveBulb, HiRes (zwiększenie rozdzielczości dzięki ruchom matrycy) i LiveND (symulacja filtra szarego). Tym razem poświęciłem im więcej uwagi niż zazwyczaj, testując ich wpływ na jakość obrazu (więcej o tym w przedostatnim rozdziale). Jeśli chodzi o samą użyteczność tego typu rozwiązań, to oceniam ją wysoko, choć trzeba być świadomym ich ograniczeń. Przykładowo, wszystkich tych trybów można użyć fotografując z ręki, ale mam wrażenie, że stabilizacja obrazu jest wtedy nieco mniej wydajna. Z kolei trybu LiveND nie można używać w trybie priorytetu przysłony i za cholerę nie mogę sobie wyobrazić, co stało za taką decyzją.

Zgodnie z przewidywaniami nie zawiodła 5-osiowa stabilizacja matrycy o ponoć jeszcze bardziej ulepszonej wydajności, pozwalająca uzyskać kilkusekundowe ekspozycje bez użycia statywu (oczywiście na relatywnie szerokich kątach). Nie robiłem żadnych pomiarów, ale zauważyłem, że działa ona nawet ciut lepiej niż w świetnym pod tym względem E-M5 III. Nie wiem jednak na ile jest to zasługa samego mechanizmu przesuwu matrycy, a na ile potencjalnie stabilniejszego uchwytu. Bo w uchwycie pomaga nie tylko wygodniejszy grip i większa waga korpusu, ale też genialny w swojej prostocie i użyteczności wskaźnik drgań aparatu. Wyświetla się on na ekranie i w wizjerze po wciśnięciu spustu migawki do połowy i pokazuje stopień i kierunek drgań rąk przenoszonych na aparat. Dzięki temu można zwolnić migawkę w momencie najmniejszych drgań i uczyć się kontroli nad swoim ciałem, próbując te drgania niwelować. Uwielbiam tego typu rozwiązania – to one realnie ułatwiają pokonywanie barier w fotografii i dają nowe możliwości, nie kolejne megapiksele czy klatki na sekundę.

Sprawność działania

Szybkość to coś bardzo istotnego dla OM System, wnioskując po tym, z jaką emfazą ten parametr jest przedstawiany w kampaniach marketingowych dotyczących OM-1. Tak jak to miało miejsce w przypadku produktów Olympusa, tak i tutaj trzeba jednak wytężać wzrok w poszukiwaniu asteryksów i tekstów drobnym drukiem w materiałach reklamowych. Okazuje się bowiem, że często jest jakieś ale… Aparat osiąga jakąś tam szybkość zdjęć seryjnych ale tylko przy migawce elektronicznej i/lub bez ciągłego autofocusu i/lub tylko z wybranymi obiektywami i/lub… To piekielnie szybki sprzęt, być może obecnie najszybszy na rynku, ale radzę nie podniecać się najwyższymi wartościami podanymi w specyfikacji, bo może wcale nie da się ich osiągnąć w praktyce. 120 kl/s robi wrażenie, ale da się go użyć tylko w trybie ProCapture przy zastosowaniu wybranych obiektywów, godząc się na brak C-AF. W warunkach bliższych realnym zastosowaniom, czyli z C-AF, mamy już tylko 50 kl/s dostępne jedynie z wybranymi obiektywami, co i tak jest świetnym wynikiem, ale już nie tak odległym od tego, co oferuje konkurencja. No i w dalszym ciągu mówimy tylko o migawce elektronicznej, bo przy migawce mechanicznej dysponujemy szybkością rzędu 10 kl/s. Dla mnie to wartość wystarczająca, ale nie robi już wrażenia. Jeśli chodzi o bufor, to nie mierzyłem jego pojemności ani szybkości opróżniania, ponieważ nie dysponowałem odpowiednio szybką kartą pamięci. Ja tkwię jeszcze w świecie aparatów z UHS-I.

Oczywiście nie ma mowy o żadnych istotnych opóźnieniach związanych czasem uruchomiania się aparatu, podglądem zdjęć, reakcji na przyciski – wszystko dzieje się błyskawicznie. Podobno OM-1 wyposażono w jakieś super wydajne procesory, które są dużo szybsze niż te stosowane w poprzednich modelach i nie mam powodu w to wątpić. To, co było najbardziej czasochłonne, czyli sklejanie zdjęć w trybach obliczeniowych, rzeczywiście trwa tutaj zauważalnie krócej. Zdjęcie w dużej rozdzielczości czy z LiveND jest gotowe już po chwili i nie trzeba czekać całej wieczności, aż aparat sobie wszystko przeliczy. OM-1 potrafi się nagrzać pod ekranem, gdzieś pomiędzy matrycą a akumulatorem, właśnie szczególnie przy intensywnym korzystaniu z trybów obliczeniowych, ale nie jest to nic niepokojącego. Jeśli zaś chodzi o sam akumulator, to nawet nie wiem na ile zdjęć on wystarcza, bo nie udało mi się go rozładować w pełni za jednym zamachem. Jeśli wierzyć w dokładność procentowego wskaźnika naładowania, to na pełnym ładowaniu da się zrobić 1,5-2 razy więcej zdjęć, niż w E-M5 III, co uznaję za świetny rezultat. Oczywiście jest to inny typ baterii, więc w razie przesiadki na najnowszy model trzeba (tudzież zaleca się) wyposażyć się w nowy zapas akumulatorów i zewnętrzną ładowarkę, bo tej nie ma w zestawie – jest tylko standardowa ładowarka USB i kabelek do ładowania w aparacie.

OM-1 ma zupełnie nowy system autofocusa, bazujący na ponad 1000 punktów, rzekomo podwójnie krzyżowych (w czasach lustrzankowych tylko Olympus chwalił się podwójnie krzyżowymi punktami i to Olympus miał jeden z gorszych systemów AF, więc do takich twierdzeń zawsze podchodzę z rezerwą). Robotę robi tutaj matryca BSI z warstwami ułożonymi w stos i z fotodiodami zgrupowanymi po 4 pod filtrami danego koloru (coś jak DualPixel Canona, tylko lepiej). A po polsku: możliwości szybkiego odczytu danych i gęsta siatka punktów AF na całej powierzchni matrycy powinny zapewnić szybki i sprawny autofocus. I tak też jest. Punktowy pojedynczy AF jest szybki jak błyskawica, a przy tym dokładny. Po ciemku radzi sobie sprawnie nawet bez wspomagania, którego i tak nie używam, a zmylić go może tylko ostre punktowe źródło światła w obrębie lub w bezpośrednim sąsiedztwie aktywnego obszaru AF – bolączka Olympusów (w mniejszym stopniu w zasadzie wszystkich marek), ale jeśli się o niej wie, to łatwo sobie z nią poradzić. Autofocus nie pompuje, nie zastanawia się, nie ma niepotrzebnego opóźnienia po wciśnięciu spustu migawki. Prawdopodobnie jest to najszybszy S-AF z jakim miałem do czynienia, choć te różnice między aparatami są obecnie tak małe, że często na granicy percepcji.

Ocena sprawności działania C-AF nie jest już taka prosta. Pominę tryb z obszarem AF ustawionym w stałym miejscu kadru, bo to dziś nikogo to nie urządza. Jak jest ciągły AF, to musi być ze śledzeniem! Nie używałem funkcji wykrywania twarzy, a co za tym idzie nie sprawdzałem skuteczności śledzenia oka ani innych narządów ludzkich. Pozostaje mi więc ocena skuteczności śledzenia nieludzi i tę kategorię podzieliłbym według tego, w jaki sposób aparat rozpoznaje śledzony obiekt. Bo w OM-1 mamy klasyczny tracking oraz listę zdefiniowanych obiektów, takich jak ptaki, psy/koty (dotyczy pewnie zwierząt lądowych), samochody, samoloty itp. Ja wcześniej nigdy nie fotografowałem ptaków, szczególnie ptaków w locie, a już tym bardziej nie z zadowalającym rezultatem. Nigdy nie miałem do tego odpowiednio długiego szkła, przy mniejszych odległościach nawet nie mogłem trafić ostrością, a do nauki brakowało zapału i cierpliwości. I ten tryb wykrywania ptaków w OM-1 sprawił, że moje nieszczęsne fotołowy, choć w dalszym ciągu dalece niezadowalające pod kątem artystycznym, przynajmniej w większości były ostre. Był to dla mnie swego rodzaju przełom, więc mogę pochwalić działanie C-AF w tym trybie. Trudniej było z ptakami schowanymi za gałęziami, bo tutaj czasem mimo prawidłowego wykrycia obiektu ostrość wędrowała na krzaki, ale jestem pewien, że skuteczność miałbym dużo gorszą, samemu próbując trafić w tego ptaka punktem AF. Zaś samochody i samoloty można w zasadzie fotografować kompletnie bezmyślnie – wystarczy wciskać spust migawki do zapełnienia bufora i pilnować, żeby obiekt nie wyjechał z kadru. Wszystko powinno być ostre jak brzytwa.

Gorzej wypadł standardowy tryb trackingu, czyli taki, kiedy nie wybieramy z listy żadnego obiektu, tylko wskazujemy go przy pomocy aktywnego obszaru AF. Przykład z życia wzięty: idzie człowiek, ale nie jest zwrócony twarzą w moją stronę, więc wykrywanie twarzy i tak by nie zadziałało. Włączam więc tracking, wybieram nieco większą ramkę AF, nakierowuję ją na fotografowaną postać, wciskam spust do połowy i… Co się powinno stać? Ano ramka powinna przesuwać się za tą postacią tak długo, jak trzymam wciśnięty spust do połowy lub dopóki postać ta jest w polu widzenia. A jeśli nie ramka, to jakiś zbiór punktów początkowo znajdujących się w jej obrębie. A co się dzieje w OM-1? Pojawiają się jakieś losowe punkty, cześć na tej postaci, część obok niej na tle, część w ogóle poza obszarem ramki AF. Postać się przesuwa, a punkty sobie tańczą a to na niej, a to gdzieś obok, niektóre znikają i pojawiają się w zupełnie przypadkowych obszarach kadru. Wszystkie punkty się świecą, tak jakby ostrość była na nich potwierdzona, ale są tak porozrzucane, że jeszcze przed zrobieniem zdjęcia wiadomo, że przecież ta ostrość nie może być wszędzie. No ale dobra, trzeba zaufać aparatowi i zrobić serię zdjęć. Trrraaach! Bufor już się dławi. Włączam podgląd, powiększam obraz i co, jest ostrość!? No jest, ale w różnych miejscach, a na sfotografowanej postaci w może na 20-30% zdjęć z całej serii.

Miałem możliwość skonsultowania tego problemu z innymi użytkownikami OM-1, więc kilkukrotnie wracałem do tego typu sytuacji i próbowałem różnych ustawień. Mam wrażenie, że aparat nie miał bladego pojęcia, co powinien śledzić. Aż wziąłem do porównania E-M5 III, który mocarzem w C-AF+TR nie jest, ale ten przynajmniej był w stanie rozpoznać niemal każdy obiekt, niezależnie czy była to piłka, drzewo, wazon, kępa krzaków i trzymać się go przynajmniej przez chwilę, choćby na czas krótkiej serii zdjęć. OM-1 używałem jeszcze przed aktualizacją firmware’u, która przyszła pod koniec czerwca 2022 – niemal 2 miesiące po zakończeniu moich testów. W aktualizacji podobno poprawiono wydajność trybu C-AF przy robieniu zdjęć. Moim zdaniem ewidentnie była to jakaś choroba wieku dziecięcego, z jaką często borykają się pierwsze wersje oprogramowania. Zwlekałem z publikacją tej recenzji tylko dlatego, że zamierzałem to przetestować ponownie, jednak kolejna okazja już się niestety nie pojawiła. Daję OM System kredyt zaufania i nie zamieszczam tej wpadki na końcowej liście wad. Wierzę, że problem ten został wyeliminowany i tryb C-AF+TR jest co najmniej na poziomie poprzedników.

Ekran i wizjer

Tak jak we wszystkich modelach Olympusa ze średniej i wyższej półki, tak i w OM System OM-1 nie mogło zabraknąć ekranu obracającego się na przegubie. Pierwsze, co zauważyłem, to nieco cieńsze ramki niż w E-M5 III, przez co konstrukcja ekranu jest odrobinę mniejsza przy zachowaniu tej samej powierzchni panelu. Drugą zmianę dostrzegłem w działaniu czujnika zbliżeniowego, który w końcu się dezaktywuje się przy odchylonym ekranie, rozwiązując tym samym problem irytującego wyłączania się ekranu występujący w starszych Olkach. Sam panel LCD zyskał też większą rozdzielczość, w końcu dostosowaną do dzisiejszych standardów. Korzystało mi się z niego bardzo przyjemnie, obraz był na nim wyraźny i pełen detali, a zdjęcia w podglądzie nie wymagały już tak dużego jak dotychczas podglądu, aby ocenić ich ostrość. Kolorystyka i kontrast też wydają się być zbliżone do rzeczywistych, powłoki antyrefleksyjne są przyzwoite, a maksymalna jasność wystarczająca do wygodnej pracy w pełnym słońcu. Ekran jest oczywiście dotykowy, a funkcja ta działa sprawnie i bez żadnych wyraźnych późnień. Brakuje w niej jedynie obsługi gestów powiększania oraz menu.

Zmiany w wizjerze są dużo bardziej spektakularne. Mamy tutaj panel OLED o dwukrotnie wyższej rozdzielczości (ponad 5 mln punktów) i mocniejszym powiększeniu, którego użytkowanie w końcu sprawia frajdę, a nie jest już jedynie co najwyżej wystarczające do kadrowania. Nie są to może rekordowe parametry, ale są bardzo dobre. Obraz w wizjerze jest duży, jasny, wyraźny, nie smuży, nie klatkuje, zapewnia wystarczający poziom detali w kontrastowych scenach, a jego kolorystyka jest spójna z tą wyświetlaną na ekranie LCD. Punkt oczny jest na tyle duży, że korzystanie z niego w okularach nie przysparza większych problemów. Na uwagę zasługuje też nowa większa muszla oczna, chyba też bardziej miękka w dotyku, która lepiej blokuje boczne światło i jest po prostu wygodniejsza. Trudniej ją też przypadkowo odczepić. Nie miałem nigdy problemu z wizjerzem w E-M5 III, nie zwracałem uwagi na jego niedoskonałości, ale wizjer w OM-1 potrafi rozpieścić i uczynić powrót do starego aparatu mniej przyjemnym. Przeklęty OM System!

Obiektywy

Szkieł w systemie Mikro 4/3 ci u nas dostatek, każdy to wie od lat. Małe, duże, jasne, ciemne, stałki, zoomy – jest chyba wszystko w każdym możliwym przedziale ogniskowych. Niektóre wycenione są rozsądnie, ceny innych są odklejone od rzeczywistości, ale uśredniając jest w miarę OK. Pod warunkiem, że nie zechcesz się ścigać z fullfrejmami na głębię ostrości, bo i tak ich nie dościgniesz, a wydasz fortunę i skończysz ze skrzywieniem kręgosłupa od noszenia tych armat. Siłą tego systemu jest duży wybór, z reguły dobre właściwości optyczne, uszczelnienia, niewielkie rozmiary i/lub duże zakresy ogniskowych we w miarę kompaktowych formach. Nie jest problemem skompletowanie małego zestawu od ultra szerokiego kąta, przez jasną stałkę, a na przyzwoitym tele kończąc, który wraz z małym korpusem zajmie nie więcej niż ćwierć pojemności niedużego plecaka spełniającego wyżyłowane normy darmowego bagażu podręcznego tanich linii lotniczych. Sam z takim zestawem podróżuję. Obok 3 prywatnych obiektywów, które aktualnie użytkuję (m.ZD 9-18 f/4-5,6; m.ZD 20 f/1,4 PRO; m.ZD 14-150 f/4-5,6 II), na czas testów do dyspozycji miałem jeszcze 2 kolejne, wypożyczone od OM Digital Solutions.

Pierwszym był m.ZD 8-25 f/4 PRO, na który ostrzyłem sobie zęby jeszcze gdy o tym zoomie dopiero plotkowano. Jak tylko dowiedziałem się o kompaktowych szkle o takich parametrach, w dodatku uszczelnionym, od razu pomyślałem, że byłoby ono idealne dla mnie. Nie wiem jednak co o nim myślę teraz, gdy miałem już okazję się nim pobawić. Obiektyw ten spełnia prawie wszystkie założenia, ale to prawie robi tutaj wielką różnicę. Zakres ogniskowych jest rewelacyjny, uszczelnienia są, gwint do mocowania filtrów jest, ale jego rozmiar pozostawia pewien niedosyt. To nie jest duży ani ciężki obiektyw jak na to, co oferuje, a z OM-1 użytkuje się go bardzo wygodnie. Jest nieco mniejszy od m.ZD 7-14 f/2,8 PRO i ciut większy od m.ZD 12-40 f/2,8 PRO, rzecz jasna w pozycji transportowej, bo w pozycji roboczej wyjeżdża mu ryjek i całość robi się trochę długaśna jak na mój gust. Już z m.ZD 12-40 mój E-M5 III robi się odrobinę za duży, niż bym chciał, a z m.ZD 8-25 idzie to jeszcze dalej w niewłaściwą stronę. Nie ma tragedii, ale jak się człowiek przyzwyczai do naprawdę małych szkieł, to potem marudzi, gdy przyjdzie mu dźwigać cokolwiek mniej poręcznego. Wolałbym, żeby ten obiektyw miał zakres 9-25 mm, ale był przy tym rozmiarów zbliżonych do m.ZD 12-45 f/4 PRO (tak go sobie wyobrażałem) albo żeby chociaż ten tubus się nie wysuwał na szerokim kącie.

No ale dość narzekania, bo oprócz tego, że słoik ma rozmiary takie, jakie ma, to niewiele więcej mogę mu zarzucić. Jest w miarę solidnie wykonany, nawet mechanizm jego rozkładania pracuje z należytym oporem, bez żadnych luzów (w przeciwieństwie do maleńkiego plastikowego m.ZD 9-18, którego używam z braku lepszej alternatywy, ale pod względem jakości wykonania to jest fajans). Jedyne co trochę niepokoi, to grzechotanie obiektywu przy jego potrząsaniu, które zapewne jest normalnym zjawiskiem, ale jednak inne szkła z tej półki takiej funkcji muzycznej nie posiadają. Nawet jeśli nie ma to wpływu na trwałość produktu, to jakoś tak umniejsza trochę wrażeniu pancerności, za które przecież płaci się niemało w serii PRO. Optycznie jest bardzo dobrze, ostro od brzegu do brzegu na każdej przysłonie i ogniskowej, bez żadnych wyraźnych zniekształceń, uciążliwego winietowania itp. Na dłuższych ogniskowych udało mi się wywołać w nim dość poważne bliki i spadek kontrastu fotografując bezpośrednio pod słońce, ale nie sądzę, aby w takich warunkach jakikolwiek tego typu zoom poradził sobie dobrze. Światło boczne nie powodowało żadnych problemów, nawet bez tulipana, którego nigdy nie używam (a ten jest w zestawie). Zauważyłem też dziwne migotanie obrazu w czasie ustawiania ostrości, które nie pojawiało się z żadnym innym obiektywem. Może to też tylko kwestia jakiejś drobnej poprawki w oprogramowaniu. Kupiłbym ten obiektyw, gdybym używał OM-1. Do mniejszych puszek chyba jednak podziękuję…

Drugim wypożyczonym słoikiem był m.ZD 40-150 f/4 PRO i ten zrobił na mnie już dużo lepsze wrażenie. Miałem kiedyś obiektywy o takim zakresie ogniskowych, ale ostatecznie pozbywałem się ich, bo nie chciało mi się nimi żonglować. Najczęściej albo potrzebuję długiego tele, albo szerokiego kąta w krótkich odstępach czasu, a przy tym należę do ludzi w sposób racjonalny gospodarujących zasobami energetycznymi organizmu (czyt. leniwych), więc m.ZD 14-150 mimo swoich wad jest dla mnie rozwiązaniem dużo przyjemniejszym w użytkowaniu i bardziej motywującym do korzystania z długiego zasięgu ogniskowych. Będę szczery, m.ZD 40-150 f/4 PRO nie zdołał odmienić mojego podejścia w tej kwestii, ale widzę dla niego pewne zastosowanie. Otóż gdyby moje wyjazdy były nieco bardziej skoncentrowane na fotografii, a niewykluczone, że tak może się kiedyś stać, pewnie zabierałbym ze sobą 2 korpusy. Na jednym miałbym na stałe podpięty m.ZD 8-25, a na drugim właśnie m.ZD 40-150 – to byłoby idealne połączenie. Taki zestaw byłby trochę większy niż ten, z jakiego korzystam obecnie, ale bezpieczny (vide zapasowy korpus), wygodny i dużo lepszy jakościowo.

Sam obiektyw jest dość mały, mniejszy od puszki napoju, a przy tym lekki. Też ma składaną konstrukcję, ale jako że po teleobiektywie można się spodziewać, że jego tubus będzie się wysuwał, to nie razi ona tak jak w ultra szerokim zoomie. Oczywiście jak przystało na wersję PRO, jest w pełni uszczelniony, a pod względem jakości wykonania sprawia lepsze wrażenie, niż omawiany poprzednio obiektyw. Optycznie jest bez zarzutu, mucha nie siada! Głowię się, do czego mógłbym się w nim przyczepić, ale nic nie potrafię wymyślić. Może tylko to, że niestety nie da się go podłączyć do żadnego telekonwertera, a szkoda. Fajnie byłoby mieć małe szkło, z którego w razie czego można zrobić dalekosiężnego potwora, nawet kosztem światła. Kto wie, może wtedy sam pokusiłbym się o nieco bardziej ambitne próby fotografowania ptaków czy innej dzikiej przyrody.

Kamerowanie

Zwykle w tym miejscu doświadczam poczucia wstydu związanego z tym, że o nagrywaniu wideo nic nie wiem, a mimo to próbuję coś mądrego na ten temat napisać. Tym razem czuję się rozgrzeszony, bo chyba sam OM System za bardzo się tym kamerowaniem nie interesuje. We wszystkich materiałach marketingowych dotyczących OM-1 widać tylko te zdjęcia ptaków, dzikich zwierząt, wodospadów i lodowców, a samego filmowania nie ma w nich wcale. Jak już przychodzi do chwalenia się liczbami, to oczywiście coś o tam o tym wideo wspomną, ale da się zauważyć, że to nie jest ich główny konik. Tak chyba było ze wszystkimi Olympusami do tej pory – filmowanie było funkcją poboczną, choć zupełnie nie najgorzej zrealizowaną. Niektórzy konkurenci radzili sobie z nią lepiej w niektórych aspektach, a w innych radzili sobie gorzej. Mam wrażenie, że tak też jest w przypadku OM-1, choć jest to zdecydowanie najlepiej filmujący korpus fotograficzny w systemie Mikro 4/3. Od razu mówię, że nakręciłem tym aparatem zaledwie kilka minut próbnego materiału wideo, wykorzystując zaledwie promil możliwości tego sprzętu. Nie traktuj więc, proszę, tego rozdziału jako źródła rzetelnej wiedzy. Nie czuję się wystarczająco kompetentny, aby dzielić się tu swoimi spostrzeżeniami, więc ograniczę się jedynie do przytoczenia kilku suchych danych na temat tego, w jaki sposób tryb filmowy w OM-1 jest lepszy (bo jest) od tego w moim E-M5 III.

Co najważniejsze, w OM System vel Olympus w końcu doczekał się trybu 4K60p. Lata temu, kiedy rozdzielczość 4K w wideo dopiero zaczęła się dopiero pojawiać w rozsądnych cenowo sprzętach, zastanawiałem się co będzie wyznacznikiem tego, że będzie można mówić o niej mówić jako o standardzie. I wymyśliłem sobie, że stanie to wtedy, gdy w większości domów (przynajmniej zachodnich) zagoszczą urządzenia umożliwiające odbiór w tej rozdzielczości, a urządzenia nagrywające przeznaczone dla pasjonatów i hobbystów, pozwolą uzyskać ruchomy obraz w zwolnionym tempie. Nie wiem, czy pierwszy warunek został już spełniony, ale właśnie za sprawą możliwości nagrywania 4K w 60 kl/s OM-1 osiągnął ten standard. Jest to tym samym pierwszy aparat z taką funkcją, z jakim miałem do czynienia i przyznam, że chciałbym ją mieć. Jeśli chodzi o całą resztę, to martwię się tylko o to, aby wideo było bez cropa i aby stabilizacja obrazu pozwalała, przy odrobinie wprawy, nagrać naturalnie wyglądający materiał w marszu. OM-1 spełnia oba te wymagania, więc na tym kończy moja recenzja trybu filmowego. Daję 5 gwiazdek, kciuka do góry i emotikonę stolca i z ulgą przechodzę do kolejnego rozdziału…

Jakość obrazu

Mimo owianej złą sławą matrycy w formacie 4/3, nigdy nie miałem większych problemów z jakością z zdjęć z Olympusów, przynajmniej w modelach z ostatnich kilku lat. Kolorystyka – naturalna, ale nie nudna – podobała mi się w nich zawsze, a ostatnio preferuję ją nawet bardziej niż tę z Fujifilm, przynajmniej jeśli chodzi o sposób odwzorowania rzeczywistości w sposób atrakcyjny, trochę podkręcony, ale wciąż wyglądający naturalnie. Mam pewne odchylenie związane z wewnętrznym rygorem przedstawiania na fotografii rzeczy w formie niezmienionej, zniekształconej jedynie przez pryzmat wykorzystywanego sprzętu, ale bez dodawania w postprodukcji żadnego elementu baśniowego wynikającego z własnego wyobrażenia o tym, jak tę rzeczywistość można by poprawić. Najlepiej czuję się ze zdjęciami, które powstały w wyniku połączenia moich umiejętności i możliwości aparatu, a nie sztuczek z Photoshopa. Stąd też dużą uwagę przykładam do silnika JPEG aparatów, a z tym z Olympusów żyło mi się zawsze nie najgorzej. Pewne braki w dotychczasowych modelach odczuwałem jedynie w kwestii zbyt topornego i agresywnego odszumiania oraz ograniczonych możliwości konfiguracji tego silnika pod własne potrzeby.

OM-1 ma nową matrycę, choć o tej samej rozdzielczości 20 megapikseli, oraz nowy procesor odpowiadający za przetwarzanie obrazu. Producent obiecywał dużo, wręcz nierealnie dużo. Ponoć szumy na wysokich czułościach uległy poprawie o 2 działki przysłony (pewnie w porównaniu do E-M1 III i E-M1X, choć osiągi wszystkich Olków na przestrzeni ostatnich lat były na tym polu zbliżone), co oczywiście okazało się bujdą na resorach. Siłą rzeczy tak wysokie oczekiwania, napompowane przez marketing OM Systemu, w zderzeniu z rzeczywistością musiały doprowadzić do niezadowolenia co poniektórych użytkowników systemu, zainteresowanych najnowszym flagowcem. Ja się na to nie dałem złapać; ani nie wierzyłem, że tak radykalna poprawa nastąpi, ani jej nawet nie oczekiwałem. A mimo to pewną zmianę na lepsze zauważyłem. Odszumianie JPEGów w OM-1 nie jest już aż tak toporne i pozostawia nieco więcej detali kosztem bardziej wydatnego ziarna, które wcześniej było kompletnie rozmemłane. Powiedzmy, że odbiór wysokich czułości poprawił się dzięki temu o 1/3 działki, subiektywnie.

Ogólnie jakość obrazu z OM-1 jest moim zdaniem przyjemna, przynajmniej do momentu przekroczenia czułości ISO 6400 (w E-M5 III problemy zaczynają się gdzieś na granicy ISO 5000 i 6400), ale czasami nawet ISO 12800 da się jeszcze wykorzystać w niektórych scenach. Zastrzegam tutaj, że nie należę do szumofobów, więc moja ocena nie jest tak surowa jak bardziej wymagających użytkowników. Jeśli chodzi o DR, to nie zmienił się w żaden zauważalny dla mnie sposób. Przy mocnym rozjaśnianiu cieni w Lightroomie potrafi wyjść purpurowy zafarb charakterystyczny dla wszystkich Olympusów (przykład poniżej), ale w dużym stopniu da się go pozbyć redukując nasycenie purpury w ciemnych partiach obrazu. Zauważalnie lepiej działa za to automatyczny balans bieli w świetle żarowym i sodowym. Rozdzielczości przy 20 megapikselach mi nie brakuje, a jedyne czego bym sobie życzył, to nieco bardziej zróżnicowane profile kolorystyczne w JPEGach, takie bardziej filmowe, coś a’la Fujifilm (czasem da się wykorzystać filtry artystyczne, ale te często są one zbyt przerysowane) i większa kontrola nad punktem bieli i czerni przy mocnej manipulacji krzywą w puszce, bo czasem daje to naprawdę fajne efekty, a czasem zdjęcia są wyprane z kontrastu.

Pokusiłem się też o sprawdzenie, jaki wpływ na poszczególne aspekty jakości zdjęć mają tryby obliczeniowe, szczególnie HiRes i LiveND. Odnotowałem, że ten pierwszy, pomimo oczywistej wyższej rozdzielczości, przesuwa nieco zakres DR. Nie jestem pewien, czy go rozszerza, ale na pewno jest go mniej w światłach (przykład poniżej), a więcej w cieniach, przynajmniej na zdjęciach wykonanych w dobrych warunkach oświetleniowych. Z kolei w słabym świetle (przykład powyżej) zauważyłem kolorowy szum o regularnej strukturze. Jak widać, zdjęcie wykonane w trybie standardowym jest już mocno zdominowane przez filetowy szum, ale po skorygowaniu jego struktura jest w miarę organiczna i dużo przyjemniejsza w odbiorze, niż w przypadku HiRes. Przypuszczam, że odpowiedzialna za to może być stabilizacja obrazu, która nie dała rady tutaj zrekompensować drgań przy aparacie skierowanym w górę (jak już wcześniej wspomniałem, w trybach obliczeniowych wydaje się ona pracować ze zmniejszoną wydajnością) i nastąpiło przesunięcie pomiędzy klatkami składowymi utrudniające prawidłowe uśrednienie szumu. Generalnie HiRes polecam, ale przy założeniu, że światła będą skrupulatnie chronione przed przepaleniem, a w przypadku zdjęć z ręki stabilizacja nie będzie wykorzystywana ponad swoje możliwości. Tryb LiveND okazał się równie obciążający dla mechanizmu stabilizacji, ale za to bardziej przewidywalny w kwestii DR i szumów w słabym oświetleniu. Żałuję, że nie miałem więcej czasu na przetestowanie LiveComposite.

Większość opublikowanych tu zdjęć to JPEGi otrzymane z aparatu, ale znalazło się tu też trochę RAWów. Każde zdjęcie zostało odpowiednio opisane wraz z parametrami ekspozycji i podstawowymi parametrami edycji w Lightroomie lub ustawieniami silnika aparatu w przypadku JPEGów (opisy takie pominąłem jedynie w seriach porównawczych). Pomimo najlepszych starań w opisywaniu ponad 150 zdjęć, wyselekcjonowanych przeze mnie jako akceptowalne i potencjalnie nadające się do publikacji, w kilku przypadkach coś sknociłem w swoich notatkach i niektórych informacji niestety brakuje albo nie mogłem ich rozczytać (stąd gdzieniegdzie znaki zapytania). Na wszystkich zdjęciach JPEG, o ile nie zostało zaznaczone inaczej, użyty został automatyczny balans bieli oraz gradacja Auto. W przypadku większości RAWów zmieniałem coś w balansie bieli, ale pominąłem to w opisach. Na niektórych zdjęciach prostowałem horyzont i/lub perspektywę i jeśli robiłem to w aparacie, to zostało to odnotowane (jako Keystone Compensation), a jeśli na komputerze, to tej informacji już nie zamieszczałem. Wszystkie zdjęcia zostały wykonane z ręki.

Podsumowanie

To nie była łatwa recenzja… Czasu na fotografowanie miałem jak zwykle za mało, rzeczy do przetestowania było więcej niż kiedykolwiek wcześniej, samych zdjęć do opisania miałem kilkukrotnie więcej niż przy innych recenzjach, a w dodatku tekst ten powstawał na raty przez kilka miesięcy (głównie z braku weny i poczucia wypalenia) na długo po odesłaniu sprzętu. Użytkowanie OM-1 i dostarczonych wraz z nim obiektywów sprawiało mi jednak niesamowitą frajdę, a to ona jest dla mnie najważniejszym wskaźnikiem tego, czy sprzęt jest dobry, czy nie. Co więcej, jestem zadowolony ze zdjęć (na tyle, na ile można być zadowolonym ze zdjęć testowych), szczególnie w kwestii uzyskiwanej kolorystyki i zastosowania z ręki trybu LiveND, zabawa którym potrafi naprawdę wciągnąć i cieszyć efektami do tej pory trudnymi do uzyskania. Jestem też pod wrażeniem tego, jak takie drobne usprawnienie, jak wskaźnik drgań aparatu, może otworzyć nowe możliwości i poprawić technikę fotografowania. Tych dwóch funkcji brakowało mi po powrocie do E-M5 III bardziej, niż szybkości działania, autofocusa, dżojstika, fajnego wizjera i jeszcze paru innych udogodnień razem wziętych.

Dla kogo jest ten aparat? Na pewno dla fotografów przyrody i wszelkiej maści podróżników. Czy kupiłbym OM-1, gdybym miał teraz stanąć przed wyborem nowej puszki w systemie Mikro 4/3? Gdybym miał nieograniczony budżet, to tak, kupiłbym go wraz z kilkoma innymi aparatami i złotym wózkiem golfowym, którym bym je woził. Ale w obecnych warunkach ekonomicznych i przy uwzględnieniu moich realnych potrzeb raczej wstrzymam się z jego zakupem i poczekam na OM-5 OM-3 albo cokolwiek mniejszego i tańszego, ale wyposażonego w przynajmniej część tych interesujących gadżetów. Co prawda gabaryty OM-1 nie sprawiały mi problemu w czasie testów, ale znam siebie na tyle, aby mieć pewność, że po jakimś czasie zacząłbym się rozglądać za czymś mniej rzucającym się w oczy, nawet kosztem gorszych osiągów. Na pewno jednak poleciłbym ten aparat każdemu, kto dysponuje wystarczającymi środkami i potrzebuje takiego sprzętu.

Wady

  • rozczarowująca jakość HDRów

  • ograniczone możliwości edycji RAWów

  • brak możliwości automatycznego włączania migawki elektronicznej

Zalety

  • bezkonkurencyjna szybkość działania

  • świetna stabilizacja obrazu

  • wskaźnik drgań aparatu

  • przemyślana ergonomia

  • poprawione menu

  • wysoka jakość wykonania i pancerność

  • obrotowy ekran o dobrej jakości

  • duży i wyraźny wizjer

  • wydajny akumulator

  • poprawa jakości obrazu

Previous
Previous

Przegląd kwartalny 1/2023

Next
Next

Fujifilm X100V - 365+ dni później