Fujifilm X100V - 365+ dni później

Artykuł ten został przeniesiony ze starej wersji bloga. Niektóre zawarte w nim linki mogą już być nieaktualne. Stare komentarze niestety zostały utracone. Tekst i zdjęcia zostały zachowane w oryginalnej formie.

To niebywałe, jak ten czas szybko pędzi! Niemal dokładnie 7 lat temu (słownie: siedem) opublikowałem tutaj recenzję aparatu, który miał pomóc mi trochę zwolnić… Przede wszystkim zwolnić z kupowaniem nowego sprzętu, ale też zwolnić z tym impulsywnym wciskaniem spustu migawki, czyniąc tym samym moje zdjęcia bardziej przemyślanymi i intencjonalnymi. To drugie jeszcze jako tako się udało, bo i ja trochę dojrzałem jako fotograf (choć mam wrażenie, że pandemia mnie nieco uwsteczniła, więc jeśli wcześniej zrobiłem 2 kroki naprzód, to przez nią cofnąłem się przynajmniej o krok). Kompletnie nie udało mi się za to wyleczyć ze sprzętowego gadżeciarstwa, bo ten jeden jedyny aparat wkrótce zastąpiony został kilkoma innymi. Ale przynajmniej dzięki temu mogę podzielić się spostrzeżeniami z użytkowania jego najnowszego następcy. Ale po kolei…

Tym świętym graalem wśród aparatów miał być Fujifilm X100T – dość prosty kompakt ze stałoogniskowym obiektywem, bez żadnych wypasionych bajerów, z ograniczeniami wymuszającymi czasem nieco więcej kreatywności i kombinowania, za to ze świetną jakością obrazu. I w dużej mierze spełniał te założenia, ale ja chyba jeszcze nie byłem gotowy na tak minimalistyczne rozwiązanie. Zmieniające się często zachcianki i potrzeba doświadczania twórczego kopa, jakiego dawała na krótki czas każda nowa zabawka sprawiły, że rozstałem się z X100T. Przez długi czas wspominałem go jednak z dużym sentymentem, momentami nawet żałując tej decyzji. Aparat ten jak żaden inny przywoływał na myśl same dobre fotograficzne chwile, m.in. wakacje w Chorwacji, eksplorację nieczynnej elektrowni czy opustoszałego szpitala psychiatrycznego. Podobały mi się też zdjęcia, jakie nim zrobiłem. Ba, nadal dostrzegam w nich coś charakterystycznego, coś innego czego nie potrafię nazwać, choć z reguły jestem bardzo krytyczny oceniając swoje stare prace. Nie wiem na ile jest to zasługą samego aparatu, a na ile zbiegu okoliczności czy projekcji mojej własnej wyobraźni – nie ważne! Zapragnąłem doświadczyć tego raz jeszcze.

Jakieś 3 lata później zetknąłem się z odświeżoną wersją tego aparatu, a mianowicie z modelem X100F, który wypożyczyłem do testów. Był on świetny, ale najwyraźniej ja jeszcze wtedy nie stęskniłem się za tego typu kompaktem wystarczająco mocno, żeby poczuć do niego miętę. Okazał się on pod wieloma względami lepszy od poprzednika, ale w kilku kwestiach przypominał mi, dlaczego tej serii aparatów daleko było do ideału. A chciałem o tym pamiętać, bo byłem świeżo bo zakupie bezlusterkowca i paru nowych szkieł, więc przekonywałem sam siebie, że pozbycie się X100T było dobrym posunięciem. Sytuacja zmieniła się, gdy w rezultacie przejściowych problemów finansowych musiałem pozbyć się całego sprzętu fotograficznego. To był dobry moment na zastanowienie się, po co w ogóle chcę fotografować, dla kogo, co i czym. I wtedy na powrót przypomniałem sobie o serii X100 i postanowiłem, bez długiego rozmyślania, że jeszcze raz wejdę do tej samej rzeki. Tym razem jednak rynek podbijał najnowszy model X100V, więc pod wypływem emocji zdjąłem go z półki i wyszedłem z nim ze sklepu, zostawiając sprzedawcę z zawartością mojego portfela.

Wygląd i jakość wykonania

Fujifilm X100V to bardzo urokliwy aparat, bez dwóch zdań. Można to powiedzieć o każdym modelu z tej serii, bowiem wyglądają one na tyle podobnie, że niektóre z nich trudno od siebie odróżnić na pierwszy rzut oka. Najnowsza konstrukcja wprowadza najwięcej zmian stylistycznych, ale w dalszym ciągu są one dość subtelne: nieco bardziej kanciasta górna ścianka, prosto poprowadzona górna linia przedniej okładziny, jeszcze mniej załamań i przycisków. Wciąż czuć wyraźny design retro w minimalistycznym, trochę applowskim stylu. W zasadzie jedynie ekran zdradza, że mamy do czynienia z aparatem cyfrowym, co mi osobiście bardzo odpowiada. Przypuszczam, że w powszechnej opinii stare analogowe aparaty służą co najwyżej do zabawy lub szpanowania, więc korzystanie z nich na ulicy nie godzi aż tak bardzo w poczucie prywatności przypadkowych przechodniów. Wersja srebrna wygląda nieco bardziej biżuteryjnie, więc może przykuwać uwagę, dlatego ja wybrałem wersję obudowy w kolorze bezpiecznej czerni. Nawet jeśli ktoś ten aparat dostrzeże, to raczej się go nie wystraszy.

Konstrukcja jest aluminiowa, przynajmniej górna i dolna ścianka. Zapewne pod gumową okładziną o fakturze skóry kryje się plastik, co jednak wcale nie umniejsza poczuciu wysokiej jakości wykonania. Wszystkie elementy są starannie spasowane, nie wydają żadnych odgłosów przy ściskaniu aparatu z normalną siłą, a ktoś drobiazgowy przyczepić mógłby się jedynie do wyraźnie plastikowej klapki zamykającej komorę portów. Element ten nie został też wyposażony w żadną uszczelkę, a przecież producent deklaruje, że aparat ten jest uszczelniony (tak jakby… ale o tym później). Nie wiem, być może zalanie tych portów niewielką ilością wody jest niegroźne, w końcu wiele telefonów komórkowych też ma odsłonięte gniazda mimo zadeklarowanej szczelności. W każdym razie jest to pierwszy w dużej mierze uszczelniony aparat z serii X100, na co wielu użytkowników wyczekiwało. Nie wyobrażam sobie jednak, żeby ktokolwiek chciał utaplać go w błocie i myć go pod bieżącą wodą, jak to niektórzy robią z Olympusami. Szkoda go, ten kompakt jest zbyt ładny, żeby tak go traktować.

Aparat jest dobrze wyważony – w miarę lekki, ale nie sprawia wrażenia pustego w środku. Daje poczucie, że można mu zaufać w kwestii solidności i niezawodności, choć przyznam szczerze, że jeszcze nim nie fotografowałem w naprawdę wymagających warunkach pogodowych. Jedynie co, to metalowe elementy, przynajmniej te w wersji czarnej, łatwo jest zarysować przy bliższym kontakcie z kluczami, kamieniami, betonem lub… śrubokrętem (sic!) – wystarczy lekkie otarcie czy stuknięcie krawędzią aparatu w cokolwiek twardszego od aluminium. Ja już się kilku takich drobnych rysek dorobiłem, ale przestałem zwracać na nie uwagę. Po latach z pewnością będzie ich więcej, więc warto mieć to na uwadze. Myślę jednak, że aparat ten będzie się starzał z klasą, a zdobyte w akcji blizny tylko dodadzą mu charakteru, tak jak analogowym aparatom z minionej epoki fotograficznej.

Ergonomia użytkowania

Mamy do czynienia z aparatem małym – może nie kieszonkowym, ale do kieszeni kurtki zmieści się on bez problemu. Sam ten fakt daje już pewien ogląd na to, czego możemy spodziewać się w kwestii ergonomii. Prostopadłościenna bryła X100V pozbawiona w zasadzie jakichkolwiek wyraźnych przetłoczeń czy wybrzuszeń świadczy o tym, że konstruktorom bardziej przyświecała idea stworzenia kompaktowego aparatu w stylu retro, niż wygodnie leżącego w dłoni aparatu dla pozbawionego gustu pragmatyka. Tak było z każdym modelem serii X100 i nie inaczej jest w tym przypadku. Na przedniej ściance jest co prawda skromnie zaakcentowany uchwyt, który jakieś tam podparcie dla palców zapewnia, ale nie na tyle by wystarczył do bezpiecznego utrzymania aparatu w dłoni bez pomocy kciuka. A podparcia dla kciuka nie ma tu praktycznie w ogóle i stanowi to już nieco większy problem. Urządzenie jest lekkie, a dzięki niewielkiemu obiektywowi jego środek ciężkości znajduje się gdzieś w korpusie, a nie przed nim, jak w przypadku małych aparatów z większymi obiektywami. To sprawia, że aparat, mimo nie najlepszego uchwytu, nie męczy nadgarstka przy dłuższym użytkowniku. Dla bezpieczeństwa odradzam jednak korzystanie z niego bez paska. Ja dodatkowo dokupiłem podpórkę na kciuka wczepianą w sanki, którą widać na powyższych zdjęciach. Znacznie poprawiła ona wygodę, dzięki czemu nie mam większych powodów do narzekań w tej kwestii.

Rozmieszczenie elementów sterujących jest typowe dla Fuji: pierścień przysłony na obiektywie (z wypustkami ułatwiającymi jego obracanie), a na górnej ściance tarcza czasów ze zintegrowaną tarczą czułości oraz kółko korekty ekspozycji. Aby zmienić czułość należy podnieść rant tarczy czasów do góry, dzięki czemu można nim przesuwać widoczne w niewielkim okienku wartości ISO. Rozwiązanie jest eleganckie, trochę efekciarskie i niestosowane już w zasadzie przez nikogo oprócz Fuji. I w końcu działa tak jak należy! Nie pamiętam już czy to w X100F, czy w X-Pro2 (czy w obu), rant ten był na sprężynie odciągającej go w dół, więc trzeba go było ciągle podtrzymywać w pozycji uniesionej, aby móc nim obracać. Trochę mi to przeszkadzało, ale w X100V nie ma już tego problemu, bo pierścień pozostaje na raz wybranej pozycji góra-dół i nie trzeba go już podtrzymywać. Ma to o tyle duże znaczenie, że doczepiana podpórka na kciuka trochę jednak ogranicza dostęp do tego pokrętła, więc im mniej zbędnego gimnastykowania się przy nim, tym lepiej. Rozmieszczenie przycisków z kolei zmieniło się już wyraźnie, przede wszystkim za sprawą zniknięcia 4-kierunkowego wybieraka, którego rolę przejął teraz dżojstik (podobny zabieg miał miejsce w X-T30), na szczęście umiejscowiony względnie wysoko, więc łatwiej dostępny dla kciuka. Zniknął też przycisk kasowania zdjęć, który był użyteczny jedynie w trybie podglądu – nie zaśmieca on już korpusu, a jego funkcję przejął przycisk DRIVE.

Ogólnie rzecz biorąc X100V obsługuje mi się wygodnie, intuicyjnie i bez większych potykaczy do pokonania. Słyszałem, że niektórzy narzekają na menu i fakt, mogłoby być ono lepiej spolszczone, ale moim zdaniem jest logicznie rozplanowane. Podręczne Q menu mieści w zasadzie wszystkie potrzebne mi ustawienia, 2 przyciski funkcyjne wystarczą do zaprogramowania dowolnych funkcji (w moim przypadku służą do włączania filtra ND i wyboru profili AutoISO), a można jeszcze przywołać 4 dodatkowe funkcje przy pomocy ekranu dotykowego. Do paru rzeczy mógłbym się jednak przyczepić, a najgłupszą z nich jest usunięcie przycisku VIEW MODE sterującego dotychczas pracą czujnika zbliżeniowego i przełączającego obraz między wizjerem a ekranem. Wcześniej nie korzystałem z niego często, ale gdy go zabrakło okazało się, że nawet sporadyczna konieczność zaglądania do menu z tak błahego powodu potrafi wyprowadzić z równowagi. Na ratunek przyszedł ekran dotykowy i zaprogramowany na nim odpowiedni gest wywołujący tę funkcję, ale fizyczny przycisk byłby bardziej intuicyjny w użyciu. Ponadto nieco dłużej niż bym sobie tego życzył zajmuje mi przełączenie się z trybu zdjęć pojedynczych z pojedynczym AF na tryb zdjęć seryjnych z ciągłym AF-C. Winowajcą jest przycisk DRIVE, który otwiera podręczne menu trybów pracy migawki, wolniejsze w użytkowaniu niż dedykowany przełącznik, taki jak np. w X-T30. No i tradycyjnie należy też wspomnieć o idiotycznym umiejscowieniu gwintu statywowego, przez który każda przykręcona do korpusu szybkozłączka blokuje dostęp do akumulatora i karty pamięci.

Jest jeszcze jedna pierdółka, która być może nie zasługuje na osobny akapit, ale trochę mnie mierzi. Otóż otwory w tych bocznych oczkach do mocowania paska są zbyt małe, aby przecisnąć przez nie kotwiczki Peak Design. Udało mi się te wisienki zamontować tylko dlatego, że brutalnie poszerzyłem średnice tych otworów śrubokrętem. Te punkty mocowania wykonane są z dość miękkiego metalu, który zabezpieczony jest małą tulejką chroniącą go przed twardszymi elementami zaczepów paska, mogącymi go uszkodzić. Tulejka ta skutecznie zawęża jednak średnicę otworu. Należy więc albo skorzystać z metalowego kółka, stanowiącego przejściówkę między oczkiem a kotwiczką, albo tę tulejkę wypchnąć na dobre, co też uczyniłem. Czynność ta wymaga odpowiedniego narzędzia (jakiegoś szpikulca albo małego śrubokręta), nieco siły i sporo ostrożności, bo łatwo przy tym zarysować obudowę, co wiem z własnego doświadczenia. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z takim problemem w żadnym innym aparacie.

Szmery bajery

Każdy współczesny aparat jest dziś naszpikowany różnego rodzaju mniej lub bardziej potrzebnymi wodotryskami. Niektórzy nie przesadzają w ich ilości (np. Canon), a inni wręcz przeciwnie, idą na całość (np. Olympus). Fujifilm jest gdzieś w połowie stawki – może nie ma wszystkiego, co mieć można, ale jest kilka smaczków, które naprawdę ułatwiają, przynajmniej mi, fotografowanie. Nie będę wymieniał wszystkich ponadstandardowych funkcji obecnych na pokładzie X100V, bo jest ich na tyle dużo, że może zemdlić. Skupię się jedynie na różnicach względem poprzedników, na najbardziej odczuwalnych brakach i na rzeczach, które są w mojej ocenie najbardziej przydatne lub wręcz nawet unikalne. Zacznę od braków, a tu na pierwsze miejsce wysuwa się wstydliwy brak jakiejkolwiek stabilizacji obrazu. Jasny obiektyw i niezłe jakościowo wyższe czułości w jakimś stopniu to niwelują, ale ja jestem rozpieszczony przez Olympusa i mnie to już nie wystarcza. Na próżno szukać też znanych choćby z OM-D E-M5 III trybów wysokiej rozdzielczości, Live Composite, Pro Capture (co ciekawe, odpowiednik tego był w X-T30), automatycznego stackingu ostrości (ale bracketing ostrości jest), automatycznych timelapsów (choć tryb poklatkowy też jest), prostowania perspektywy itp.

Pojawiły się za to, bodajże po raz pierwszy wśród wszystkich testowanych przeze mnie Fuji, dość rozbudowane tryby HDR, i to dające całkiem niezłe efekty, co jest rzadkością. Od korzystania z nich powstrzymywał mnie jedynie brak stabilizacji obrazu i związane z tym częste przesunięcia kadru pomiędzy poszczególnymi klatkami, więc funkcję tę stosowałbym jedynie na statywie, na którym mój X100V nie wylądował ani razu. Podobnie jest z obecną w tym aparacie funkcją automatycznej panoramy, która bez stabilizacji obarczona jest zbyt dużym ryzykiem pojawienia się schodków zamiast linii prostych. W kreatywny sposób można też wykorzystać funkcję podwójnej ekspozycji z kilkoma opcjami ustawień. Jest możliwość wywoływania RAWów w aparacie i to w szerokim zakresie ustawień, z czego korzystam nagminnie. Jest i Bluetooth oraz Wi-Fi, pozwalające wyeksportować zdjęcia na telefon czy tablet. Sama aplikacja do komunikacji z aparatem nie powala, jeśli chodzi o możliwości sterowania bezprzewodowego czy kadrowania, szczególnie przy filmowaniu – ustawień jest mało, opóźnienia bywają duże, połączenie się urywa. Jeśli jednak chodzi o samo kopiowanie zdjęć, to działa to bezproblemowo.

Wśród tych bajerów znaleźć można parę rzeczy, które Fuji robi wyjątkowo dobrze, więc warto o nich wspomnieć. Za przykład może posłużyć elektroniczna migawka, która działa tak jak należy, czyli włącza się automatycznie dopiero wtedy, gdy migawka mechaniczna nie pozwala uzyskać prawidłowej ekspozycji. Istotną dla mnie cechą jest też łatwy dostęp i konfiguracja profili działania AutoISO, które zrewolucjonizowały mój sposób fotografowania. Dzięki nim martwię się tylko kompozycją zdjęcia i głębią ostrości, a nie czułością i czasem naświetlania. Dodałbym do tego możliwość tworzenia własnych profili kolorystycznych w bardzo szerokim zakresie regulacji ustawień często niedostępnych w aparatach innych marek, wraz z przypisywaniem im własnych nazw. Oczywiście nie zabrakło możliwości ładowania akumulatora w aparacie poprzez port USB-C, również przy użyciu powerbanku. Producent wykorzystał to jednak i nie dołączył do kompletu tradycyjnej zewnętrznej ładowarki, więc zalecam wyposażenie się w taką, najlepiej podwójną, razem z dodatkową baterią.

Unikalnym dla kompaktów rozwiązaniem, a X100V do kompaktów się zalicza, jest zastosowanie migawki centralnej, która nie tylko jest wręcz bezgłośna i nie powoduje wibracji (co nieco pomaga na dłuższych czasach przy braku stabilizacji), ale też umożliwia synchronizację lampy błyskowej nawet z bardzo krótkimi czasami ekspozycji. A że aparat ten posiada wbudowaną lampę błyskową – słabą i strzelającą tylko na wprost, ale jednak.. – to da się ją wykorzystać do wypełniania cieni nawet fotografując pod słońce. Ba, dzięki wbudowanemu filtrowi ND o sile 4 EV (w poprzednich modelach było to 3 EV) da się pod słońce fotografować na pełnej dziurze, uzyskując małą głębie ostrości i wciąż mogąc użyć lampy na pełnej mocy, nie w żadnym trybie HSS, bez konieczności nakręcania zewnętrznych filtrów. I tak jak Olek rozpieścił mnie swoją stabilizacją matrycy, tak X100V rozpieścił mnie cichą dyskretną pracą bez zwracania uwagi na to, czy aby światła nie jest za dużo i czy aby nie muszę już przymykać przysłony albo nakręcać filtra lub może szukać w menu elektronicznej migawki.

Sprawność działania

Fujifilm X100V nie jest aparatem przeznaczonym do fotografii sportu, więc nie będę go rozliczał z ilości klatek na sekundę ani pojemności bufora. Do fotografii ulicznej, podróżniczej, rodzinnej czy nawet reporterskiej te parametry są więcej niż wystarczające. Wszystko jest w pełni przewidywalne, autofocus działa w trybie ciągłym również przy najwyższej prędkości zdjęć seryjnych, nie ma żadnych przykrych niespodzianek. Reakcja na włączenie jest szybka, nie ma żadnych opóźnień w menu czy podglądzie zdjęć, przyciski działają bez żadnej zwłoki. Jedynie usuwanie zdjęć z poziomu aparatu, szczególnie w większej ich ilości, trwa dziwnie długo, nawet przy zastosowaniu szybkiej karty pamięci (z wolną kartą trwa to jeszcze dłużej). Z aparatu korzystałem wyłącznie w trybie wysokiej wydajności, czego unikałem w X100T ze względu na jego mizerną baterię. Tutaj tego problemu nie ma, a bateria wystarcza na 300-400 zdjęć. Już po kilku minutach ciągłego działania czuć, że obudowa w okolicy akumulatora robi się cieplejsza, ale nie gorąca. Niektórzy użytkownicy zwracali na to uwagę, podejrzewając, że aparat się przegrzewa, ale nie ma żadnych powodów do obaw. Każdy pewnie wie, do jakich temperatur potrafi rozgrzać się smartfon czy komputer – w Fuji jest to odczuwalne w dużo mniejszym stopniu i w ogóle nie jest uciążliwe.

Już poprzedni model, czyli X100F, miał autofocus działający według mnie bez zarzutu. To była sprawność działania nieznacznie tylko gorsza niż w X-T20, głównie za sprawą starszej konstrukcji obiektywu. X100V obiektyw mechanicznie ma tę samą konstrukcję, ale działa dużo żwawiej, w zasadzie na równi z X-T30 i XF 23 f/2, co trochę mnie zaskoczyło, bo spodziewałem się, że będzie gorzej. Pojedynczy AF jest bardzo szybki, z kolei AFu ciągłego nawet nie miałem okazji sprawdzić w warunkach pozwalających dojść do kresu jego wydajności, co pozwala sądzić, że również i on został znacznie poprawiony. Podobno za jego pracę odpowiadają te same algorytmy, co w X-T3, więc nawet jeśli nie jest to poziom Sony czy Canona, to i tak jest co najmniej dobrze. Na AF-C czuję się nawet pewniej z X100V niż z E-M5 III, a to dla mnie wystarczająca rekomendacja, bo i ten drugi działa w sposób zadowalający. Śledzenie obiektu jest i działa, przy płynnym panoramowaniu i dopóki obiekt nie wyjdzie z kadru nie gubi się – ja niczego więcej do szczęścia nie potrzebuję. Spostrzeżenia te dotyczą korzystania z ekranu i wizjera elektronicznego, bo już w wizjerze optycznym AF-C gubi się dość często, a korekta paralaksy działa z opóźnieniem, więc położenie aktywnych punktów nie ma odzwierciedlenia w rzeczywistości.

Ekran i wizjer

Nowością w tej serii aparatów Fuji jest uchylny ekran, który trafił do najnowszego modelu. Uważam, że jest to jedna z najistotniejszych zmian, bo poprawiająca funkcjonalność w znacznym stopniu. Niewielki dyskretny kompakt to idealne rozwiązanie do fotografii ulicznej, gdzie często kadruje się z poziomu biodra, a wówczas odchylany ekran jest nieoceniony. W tym przypadku to nawet lepiej, że ekran jest jedynie odchylany tylko w jednej osi, a nie w pełni obrotowy, bo przez wyświetlacz nie wystaje z boku poza obrys aparatu i zapewnia bardziej dyskretne kadrowanie. Na uwagę zasługuje to, w jak elegancki sposób ten ekran zaimplementowano. Sam panel jest bardzo cienki i wpuszczony w korpus tak, że w pozycji złożonej w ogóle od niego nie odstaje. Nie wiedząc, że pod spodem kryje się zawias, można w ogóle nie zauważyć, że ma on funkcję odchylania. Ba, mi się nawet zdarzyło o niej kilka razy zapomnieć w trakcie fotografowania, by przypomnieć sobie na powrót tuż po zrobieniu zdjęcia. Małe zagłębienie służące za punkt, w którym można podważyć ekran palcem, znajduje się w idealnym położeniu, blisko lewej dolnej krawędzi. Bardzo dobra robota, Fuji!

Rozdzielczość wyświetlacza wzrosła o ok. 60% w porównaniu do X100F i da się to dostrzec. Nie to, żeby miało to jakiekolwiek znaczenie w chwili komponowania zdjęcia, ale obraz jest nieco przyjemniejszy dla oka, napisy i ikony mniej poszarpane na krawędziach, a w podglądzie zdjęcia łatwiej jest dostrzec drobne poruszenie czy nieznaczne nawet przesunięcie ostrości. Jakość wyświetlanego obrazu jest bez zarzutu, kontrast i kolory wydają się być bliskie rzeczywistym, a wykonane zdjęcie wygląda na ekranie tak samo, jak w chwili kadrowania przed wciśnięciem spustu migawki. Czytelność w mocnym słońcu jest w porządku, a w razie czego funkcję zwiększenia jasności można przypisać do Q menu, więc w razie potrzeby jest ona dosłownie w zasięgu kciuka. Nie ma automatycznej regulacji jasności, ale to nawet lepiej, bo ta w Olympusie czasami mnie denerwuje. Jest za to funkcja dotykowa, która działa w miarę sprawnie, reaguje na gesty szczypania i rozszerzania, a do pełni szczęścia brakuje tylko możliwości dotykowej obsługi menu. Generalnie do tej pory nie zwracałem szczególnej uwagi na jakość ekranów w testowanych aparatach – wszystkie one wydawały mi się podobne. Dopiero w X100V miło mnie zaskoczył pod tym względem.

Jedną z głównych cech rozpoznawczych aparatów serii X100 nie jest jednak ekran, a wizjer. To nietypowa konstrukcja stosowana tylko i wyłącznie przez Fuji, nie spotkałem się z nią nigdzie indziej. Jest to optyczny wizjer lunetkowy umieszczony poza osią obiektywu, w środku którego znajduje się mały telewizorek, przez co oba obrazy się na siebie nakładają. Wizjer ma 3 tryby pracy, które wybierać wajchą na przedniej ściance korpusu: 1) optyczny, w którym panel elektroniczny rzuca na rzeczywisty obraz wizjera jedynie informacje o parametrach ekspozycji, punkt AF, skorygowaną pod względem paralaksy ramkę kadru itp.; 2) cyfrowy, w którym wizjer optyczny zostaje całkowicie zasłonięty wewnętrzną kurtyną, a obraz prezentowany jest jak w każdym wizjerze elektronicznym; 3) hybrydowy, który działa jak optyczny, ale w którym mała kurtyna zasłania niewielką część wizjera w jego prawym dolnym rogu i tam wyświetlany jest miniaturowy kadr w formie cyfrowej – albo cały, albo jego powiększony fragment sprzężony z aktywnym punktem AF. Wizjer optyczny pokazuje obraz również poza obrzeżami kadru, ale ze względu na występujący błąd paralaksy wyświetlana w nim ramka będzie oddaje rzeczywiste granice kadru z 95% dokładności. Nie wiem, czy jest to maksymalna czy minimalna gwarantowana przez producenta dokładność, czy może uśredniona, ale im bliżej znajduje się fotografowany obiekty, tym rozbieżność jest większa.

W praktyce wizjer optyczny daje sporo frajdy, bo obraz w nim nie jest przetworzony przez elektronikę aparatu i pozwala widzieć kadr takim, jaki jest w rzeczywistości. Nie nadaje się on jednak w sytuacjach, gdzie potrzebna jest duża precyzja kadrowania. Wspomniana paralaksa sprawia, że granice kadru wyznaczone są z pewnym marginesem błędu, a punkt ostrości nie zawsze jest tam, gdzie być powinien. Z pomocą przychodzi tryb hybrydowy, którego używam chyba najczęściej, wykorzystując panel elektroniczny do wyświetlenia powiększenia kadru w miejscu punktu ostrości – wtedy wiem, co dokładnie znajduje się w ramce AF. Drobna niedogodność polega na tym, że wtedy autofocus ma ułamek sekundy opóźnienia zanim jego mechanizm ruszy (choć jest ono zauważalnie mniejsze, niż w poprzednich modelach), toteż tryb ten sprawdza się w sytuacjach, gdzie istotne jest precyzyjne ustawienie ostrości, ale nie jego szybkość. Co ciekawe, opóźnienie to występuje tylko wtedy, gdy kadr wyświetlany jest w powiększeniu – w przypadku wyświetlania całego kadru w małym okienku w prawym dolnym rogu, problem ten nie występuje. Oczywiście tryb w pełni cyfrowy pozbawiony jest wszystkich tych niedogodności, a jakość generowanego przezeń obrazu w końcu nie budzi żadnych zastrzeżeń (na co narzekałem w starszych modelach tej serii). Jest to wyświetlacz OLED, który nie ma już problemów z brakiem kontrastu, a w dodatku jego rozdzielczość wyraźnie wzrosła. Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić, to zbyt bliski punkt oczny, przez który fotografując w okularach ledwo dostrzegam wszystkie krawędzie kadru bez zmiany położenia oka.

Obiektyw

Jak przystało na kompakt, obiektyw w X100V jest stałym elementem aparatu. W dodatku jest to obiektyw stałoogniskowy, więc mamy tylko jeden kąt widzenia. Ogniskowa 23 mm w przeliczeniu na pełną klatkę daje odpowiednik mniej więcej 35 mm, czyli jeden z najbardziej popularnych kątów widzenia wśród stałek. Minimalna przysłona ma wartość f/2, więc mówimy tutaj już o całkiem jasnym szkle. Bardzo lubię taką właśnie kombinację parametrów, a mój mózg bardzo szybko dostosowuje się tego kąta widzenia. Powiedzmy, że znam się z tą ogniskową już na tyle dobrze, że nawet bez patrzenia przez wizjer potrafię sobie wyobrazić wirtualne granice kadru w obserwowanej scenie. Daleki jestem jednak od twierdzenia, że jest to ogniskowa idealna, bo takich nie ma. Znajduje się ona blisko środka spektrum, gdzieś między bardzo szerokim kątem a krótkim tele, więc można ją wykorzystać po trosze do wszystkiego. Dlatego właśnie jest ona bezpiecznym kompromisem w wielu sytuacjach, choć dla niektórych nudnym.

W poprzednich modelach serii X100 część użytkowników dostrzegała pewne niedoskonałości obiektywu. Wytykano przede wszystkim to, że nie był zbyt ostry przy w pełni otwartej przysłonie, szczególnie przy fotografowaniu z małej odległości. Mi to nigdy szczególnie nie przeszkadzało, więc bez większego entuzjazmu przyjąłem fakt, konstrukcja obiektywu w X100V została zmodyfikowana w celu wyeliminowania tych wad. W zasadzie zmieniono tam tyko jedną soczewkę, ale rzeczywiście udało się dzięki temu osiągnąć zamierzony efekt. Obiektyw jest dość ostry już od pełnej dziury i to nawet na brzegach kadru, oczywiście zyskując jeszcze bardziej wraz z przymykaniem przysłony. Dużo lepiej ostrzy też z małej odległości, stając się w pełni użyteczny nawet bez przymykania przysłony. Żadnych problemów z dystorsją, winietowaniem czy aberracjami nie zauważyłem i nawet nie próbowałem dociekać, czy jest to zasługa samego obiektywu, czy skutecznej korekcji programowej. W przypadku fotografowania pod słońce da się wywołać flary i bliki, ale nie mają one destrukcyjnego wpływu na odbiór zdjęcia. Mogę się jedynie przyczepić do tego, w jaki sposób punktowe źródła światła zmieniają się w gwiazdki po przymknięciu przysłony, bo nie zawsze efekt ten jest w pełni symetryczny, a sporadycznie wychodzi z tego bezkształtne coś niczym z telefonu komórkowego. Nie bardzo wiem od czego to zależy.

Aparat jest prawie całkowicie uszczelniony oprócz przedniego elementu obiektywu, który wysuwa się na kilka milimetrów podczas pracy mechanizmu AF. Wystarczy jednak przykręcić filtr UV i problem z głowy, ale do tego potrzebny jest adapter wkręcany w gwint ukryty pod pierścieniem maskującym. Ja używam specjalnego filtra NiSi dedykowanego właśnie do Fuji X100, który nie wymaga adaptera i wygląda jak integralna część obiektywu a nie dodatkowy odstający element. Nawet oryginalny dekielek trzyma się na nim pewnie. Używałem tego filtra zawsze, niemal od początku użytkowania aparatu, jednak ostatnio odkryłem, że przy punktowych źródłach światła pod odpowiednim kątem potrafi on wywołać odbicia. Co prawda na normalnych zdjęciach nigdy ich nie zauważyłem, ale pstrykając bezsensowne zdjęcia w domu udało mi się wywołać to zjawisko bez większego problemu. Bynajmniej nie jest to coś, czym bym się choć odrobinę przejmował.

Poza tą jedną nową soczewką w obiektywie nie zmieniło się nic prawdopodobnie od czasu pierwszego X100 – a przynajmniej producent nie chwali się żadnymi udoskonaleniami. Autofocus jest szybki za sprawą nowoczesnych algorytmów i procesora, ale sama kultura pracy mechanizmu daje znać, że jest to leciwa konstrukcja. Słychać bzyczenie, na szczęście ciche, któremu wtóruje raz po raz cyknięcie przysłony. Na parę tysięcy wyzwoleń migawki zdarzyło mi się zrobić 2 zdjęcia, które wyszły prześwietlone, mimo że pomiar ekspozycji przed ich wykonaniem dawał prawidłowe wskazania. Przypuszczam, że miało to związek właśnie z przysłoną, która nie zdążyła się domknąć na czas albo coś ją zablokowało – nie wiem, czy za sprawą błędu w oprogramowaniu, czy niedoskonałości mechaniki. Kojarzę, że w którymś z poprzednich modeli zjawisko to występowało dużo częściej, a użytkownicy nadali mu nawet nazwę lepkiej przysłony. Póki co mnie to nie niepokoi, ale pewnie zacznie, jeśli problem się nasili. Ogólnie jednak oceniam ten obiektyw bardzo pozytywnie, szczególnie przy jego niewielkich rozmiarach. Jest to zdecydowanie jeden z mocniejszych punktów tego aparatu.

Kamerowanie

Nie nakręciłem przy użyciu X100V ani minuty wartościowego materiału wideo i nie sądzę, aby ktokolwiek chciał katować ten aparat taką orką. Umówmy się: bardziej niefilmowego sprzętu już się chyba nie da zrobić. Brak stabilizacji obrazu, trzęsący się obraz, jedna ogniskowa, mikroskopijny pierścień ostrości o zdecydowanie zbyt długim przebiegu, krótki czas rejestracji z powodu przegrzewania się (przy fotografowaniu to błahostka, ale przy filmowaniu temperatura w okolicy baterii robi się już niepokojąco wysoka) – na myśl przychodzi mi tylko jedno słowo: mordęga. Na gimbalu od biedy się da, jeśli ktoś lubi sadomasochistyczne eksperymenty. Da się też zrobić nagranie gadającej głowy w domu na statywie, no ale takie coś da się nagrać nawet żelazkiem.

Najdziwniejsze jest jednak to, że na papierze ten aparat ma wcale nie najgorsze parametry wideo. Wszystko tutaj zostało żywcem przeniesione z X-T30, a więc jest 4K do 30 kl/s bez żadnego cropa w podobno bardzo dobrej jakości, Full HD nawet do 120 kl/s, jakiś tam płaski profil, wejście mikrofonowe i nawet wyście słuchawkowe (przez przejściówkę USB-C), niezły AF skutecznie śledzący twarz, niewielki rolling shutter, filmowy profil kolorystyczny Eterna, wbudowany filtr ND. Inżynierowie chyba zapomnieli skasować kilku linijek kodu skopiowanego z oprogramowania X-T30 i tak już zostało. Kto o tym wie, ten raczej szybko o tym zapomni, a kto nie wie, ten raczej nigdy się nie dowie. Myślę, że większe zainteresowanie wywołałby Fujifilm, gdyby zupełnie wykastrował X100V z trybu filmowania. To byłby odważny ruch, który na pewno zyskałby wielu sympatyków. Ot, taka deklaracja, do czego ten aparat tak naprawdę służy.

Jakość obrazu

Także matryca oraz procesor odpowiadający za przetwarzanie obrazu zostały przeszczepione z X-T30, a właściwie z całej linii najnowszych modeli Fujifilm. Mamy tu do czynienia z 26-megapikselowym sensorem X-Trans IV w rozmiarze APS-C oraz chipem X-Processor IV, czyli technologicznie najlepszymi podzespołami, jakie dostępne są w chwili publikacji tej recenzji, a to już 3,5 roku od czasu ich debiutu w modelu X-T3. Przez ten czas jakość obrazu w aparatach z matrycą APS-C od Fuji nie zmieniła się, przynajmniej nie w zauważalnym stopniu. Zmieniła się ona jednak, choć też nieznacznie, w porównaniu do poprzednika omawianego aparatu, który to miał matrycę 24-megapikselową oraz procesor starszej generacji. Jeśli chodzi o szumy czy dynamikę to tutaj istotnych różnic nie ma, ale bazowa czułość zmieniła się z ISO 200 na ISO 160 oraz doszło kilka software’owych nowości w postaci kolejnych symulacji filmu czy dodatkowych ustawień, którymi można wpływać na wygląd JPEGów. Już X100F oferował świetną jakość obrazu i o ile w nowym modelu nie uległa ona szczególnej poprawie, to nie uległa też pogorszeniu i w dalszym ciągu możemy mówić o najwyższej półce w segmencie APS-C, w której konkurencja też nie wprowadziła niczego przełomowego w ostatnich latach.

X-Trans IV jest matrycą typu ISOless, co oznacza, że nie ma istotnych różnic między zdjęciem wykonanym na wyższej czułości a niedoświetlonym zdjęciem wykonanym na niższej czułości, które następnie zostało programowo rozjaśnione do odpowiedniego poziomu ekspozycji. Oznacza to, że w momencie rozjaśniania cieni aparat dobrze radzi sobie z szumem, który wzrasta w zbliżonym tempie do wzrostu czułości. Wraz z 14-bitowym przetwornikiem gwarantuje to spory zapas użytecznego DR, oczywiście mowa tutaj o RAWach. Ale i w JPEGach da się w dużej mierze wykorzystać zalety tej matrycy, bowiem X100V oferuje kilka funkcji (w większości dobrze znanych z wszystkich innych aparatów tej marki) zwiększających DR. Mam tu na myśli rozszerzoną dynamikę w trybach DR200 i DR400, które już kiedyś opisałem, wzbogaconą o 2 dodatkowe tryby DR-P, o których wspomniałem z kolei w recenzji X-T30, choć przymierzam się do opisania tego tematu raz jeszcze w najbliższej przyszłości. W każdym bądź razie wszystkie moje zdjęcia robię albo w trybie DR-P High, albo DR400 (ten pierwszy tylko w sytuacjach najbardziej kontrastowych, kiedy zależy mi na uzyskaniu niemal HDR-owego efektu), często jednak konwertując je do niższych trybów DR w procesie wywoływania RAWów w aparacie. Fotografując w RAW+JPEG da się już po fakcie zejść z wyższego DR do niższego, więc jest to duże ułatwienie gwarantujące wystarczający zapas informacji w światłach i cieniach w praktycznie każdej sytuacji zdjęciowej. Efekty czasem są takie, że sam przecieram oczy ze zdumienia, że udało się je uzyskać prosto z puszki.

Aparat całkiem nieźle radzi sobie z odszumianiem wysokich czułości, zachowując rozsądny balans między ilością ziarna i detali. Oczywiście powyżej ISO 1600 działanie odszumiania zaczyna już być widoczne, choć do ISO 4000-5000 w praktyce nie powinno mieć ono znaczenia nawet na większych wydrukach. Ja nie mam alergii na szum, więc ISO 6400 a nawet 12800 jest dla mnie użyteczne. Mimo, że używam głównie JPEGów, to zawsze fotografuję w RAW+JPEG, na wypadek, gdybym sknocił zdjęcie życia i musiał je ratować w Lightroomie. Przy dzisiejszym oprogramowaniu do redukcji szumów typu Topaz DeNoise AI (nie używałem, ale widziałem efekty), które potrafi czynić rzeczy niewyobrażalne jeszcze kilka lat temu, problem wysokich czułości w ogóle przestaje istnieć, jeśli tylko ma się takie zabezpieczenie w postaci RAWa. Dzięki temu da się zrobić w zasadzie wszystko już na matrycach 4/3, nie mówiąc o większych formatach.

Charakterystycznym atutem wszystkich aparatów spod znaku X są liczne profile kolorystyczne, nazywane symulacjami filmu. W zamyśle miały one udawać rożne rodzaje materiałów światłoczułych produkowanych przez Fujifilm, czego zapewnie nie robią w sposób wierny, ale rzeczywiście dają zdjęciom nieco analogowego posmaku. Symulacje te różnią się między sobą w sposób istotny, odzwierciedlając kolory w naprawdę różnorodny i unikalny sposób, od zupełnie naturalnych, przez mocno nasycone lub przygaszone, po kompletnie odjechane i wyraźnie analogowe. Przez długi czas moją ulubioną symulacją filmu był Classic Chrome, jednak X100V jest pierwszym aparatem, w którym zetknąłem się z symulacją Classic Negative (NegC) i dałem się oczarować jej urokowi. Zdjęcia wykonane z jej użyciem są chłodniejsze w odbiorze, bardziej mroczne, wywołujące niepokój. Idealnie sprawdzają się w fotografii ulicznej, ale też w szary pochmurny dzień, kiedy nie ma sensu walczyć z aurą próbując ją w jakikolwiek sposób upiększyć, a lepiej podreślić jej depresyjny charakter. Szczególnie dobrze działa to w połączeniu z funkcją Przejrzystość, która też jest zupełną nowością, a porównać ją można do suwaka Clarity w Lightroomie (choć działa ona w dużo mniejszym zakresie, raczej nie da się z nią przesadzić). Nie spotkałem się z niczym podobnym w żadnym innym aparacie, a często myślałem sobie, że fajnie byłoby coś takiego mieć. No i mam, cieszę się tym jak golas w pokrzywach.

Do X-T30 zagościła funkcja zwana Efektem Koloru Chrome (CCR), wpływająca na nasycenie i/lub luminację zieleni i czerwieni, sprawdzająca się szczególnie przy dużym nasłonecznieniu, pozbawiając tych kolorów cukierkowości, gdy tylko poziom ich nasycenia robił się zbyt wysoki. W X100V pojawiła się dodatkowo funkcja o tajemniczej nazwie Color Chrome FX Niebieski (CCB), która robi to samo co CCR, tyle że z kolorem niebieskim. Na niebo działa ona trochę jak filtr polaryzacyjny, przyciemniając je, co często pozwala wyciągnąć nieco więcej szczegółów z chmur albo wydobyć błękit zza lekkiego zamglenia. Sprawdza się ona też na ulicy wśród zabudowy, w której dominują szklane i metalowe powierzchnie. Trzeba tylko uważać tuż przed zapadnięciem zmroku, w tzw. niebieskiej godzinie, kiedy niebo samo w sobie jest mocno granatowe – ta funkcja może je podbić jeszcze bardziej, dając mocno kiczowaty efekt. Ja używam obu tych funkcji jednocześnie na stałe, i to na najwyższym poziomie intensywności w 2-stopniowej skali, co najwyżej wyłączając je w razie potrzeby już po wykonaniu zdjęcia.

X100V mógłby mieć gorszy autofocus – przeżyłbym to. Mógłby mieć gorszy obiektyw – nie ma problemu. Mógłby mieć interfejs rodem z telefonu komórkowego – klnąłbym, ale trudno. Wyjątkowa jakość jego JPEGów oraz potężne możliwości dostosowania ich do własnych potrzeb i różnorodnych gustów bez trudu wybroniłaby ten aparat z bardzo wielu nawet poważnych wpadek konstrukcyjnych. Sprzęt Fuji na przestrzeni lat zmienił mój workflow diametralnie, oszczędzając mi w przypadku 95% moich zdjęć ślęczenia w Lightroomie i decydowania o tym, jakie powinny być kolory, jaka ekspozycja itp. X100V zaprowadził mnie o krok dalej: nie wywołałem na komputerze (ani jakimkolwiek innym zewnętrznym urządzeniu) ani jednego RAWa! Wszystkie zamieszczone tu fotografie to JPEGi prosto z puszki, odzwierciedlające kolorystykę, ekspozycję, kontrast, nasycenie itp. takie, jakie uzyskałem tylko i wyłącznie przy użyciu aparatu. Jedyne operacje przeprowadzone na komputerze ograniczały się do ewentualnego wyprostowania horyzontu i perspektywy, w odosobnionych przypadkach wystemplowania jakiegoś śmiecia z kadru i w każdym przypadku zmniejszenia rozmiaru i lekkiego podostrzenia do publikacji w sieci.

Podsumowanie

Gdyby nie spowodowana działaniem czynników niezależnych konieczność pozbycia się X-T30, prawdopodobnie nigdy nie sięgnąłbym po X100V. Znałem już tę serię dość dobrze, wiedziałem czego mogę się po nim spodziewać, raczej nie zrobiłbym nim żadnego zdjęcia, którego nie udałoby mi się wykonać przy użyciu X-T30 (co najwyżej zamiast Classic Negative używałbym wciąż świetnego Classic Chrome). Po przerwie w fotografowaniu wymuszonej przejściowym brakiem sprzętu byłem wręcz spragniony robienia zdjęć, więc podjąłem decyzję o zakupie kierując się wyłącznie emocjami, pamiętając wszystkie dobre momenty, jakie lata temu spędziłem z X100T. Dziś od zakupu minęło już trochę czasu, emocje zdążyły opaść, w międzyczasie zainwestowałem też w system Olympusa, którym w zasadzie też mógłbym zastąpić X100V właściwie we wszystkich sytuacjach, co też czasami z zadowoleniem robię. Jak więc oceniam moją przygodę z kompaktem Fuji z perspektywy ponad roku?

Posiadanie tego aparatu nie jest dla mnie aktualnie konieczne, ale użytkowanie go sprawia mi niesamowitą frajdę. Kiedy X100V leży sobie na półce, szepcze do mnie: weź mnie na spacer... I choćbym odbył z nim najnudniejszy i najmniej produktywny fotograficznie spacer po ulicach miasta, zawsze przyniosę z niego garść zdjęć, nawet jeśli niespecjalnie odkrywczych, to wywołujących uśmiech na mojej twarzy. Od dłuższego czasu mam problem ze zmotywowaniem się do częstszego fotografowania, ale Fuji trochę mi w tym pomaga. I dopóki głód nie zajrzy mi w oczu, na co na szczęście się nie zanosi, nie zamierzam się tego aparatu pozbyć, nawet zdając sobie sprawę z tego, że posiadanie go jest jedynie moją nieracjonalną zachcianką (a może dbanie o dobry stan ducha jest jak najbardziej racjonalne?). Pozbędę się go jedynie na rzecz X200, jeśli taki aparat w przyszłości się pojawi, pod warunkiem, że spełni choćby jeden z poniższych warunków: 1) stabilizacja obrazu; 2) jaśniejszy obiektyw; 3) jakaś rewolucyjna matryca oferująca wyraźnie lepsze osiągi. Czy to wystarczająco przekonująca rekomendacja?

Fujifilm X100V to nieprzyzwoicie drogi aparat, biorąc pod uwagę, że to tylko kompakt. Obiektywnie rzecz biorąc 6500 zł to o 1/3 za dużo, ale niestety podobne spostrzeżenia mam odnośnie niemal każdego sprzętu fotograficznego dostępnego na rynku. Jeśli jednak cieknie Ci ślinka na myśl o tego typu aparacie i stać Cię na niego bez konieczności zadłużania się czy poważnego nadszarpnięcia budżetu, zakładaj buty już teraz i pędź po niego do sklepu. Jeśli masz ograniczony budżet, a sądzisz, że taki sprzęt znajdzie u Ciebie zastosowanie, to używany X100F za ułamek tej ceny zapewni Ci 90% doświadczenia, jakie daje X100V. Jeśli masz czym fotografować i niczego nie potrzebujesz, a jedynie swędzi Cię ręka i chciałbyś odciążyć swój portfel, to nie kupuj niczego – wspomóż PCK. Jeśli jesteś tu tylko dlatego, że lubisz te moje przegadane recenzje, to niezmiernie mi miło – należysz do niewielkiego, ale elitarnego grona. A jeśli się zgubiłeś w odmętach internetu, to gratuluję wytrwałości.

Wady

  • brak stabilizacji obrazu

  • gwint szybkozłączki w głupim miejscu

  • wysoka cena

Zalety

  • mały, lekki, cichy, zwinny

  • piękny wygląd

  • uszczelnienia (z filrem UV)

  • wbudowany filtr ND

  • interesująca konstrukcja wizjera

  • przyzwoity obiektyw

  • bardzo dobre JPEGi

  • wzorowe możliwości konfiguracji AutoISO

  • bezkonkurencyjna frajda z użytkowania

Previous
Previous

OM System OM-1 – reinkarnacja Olympusa

Next
Next

Fujifilm X-T30 - dojrzały średniak