Fujifilm X-T30 - dojrzały średniak

Artykuł ten został przeniesiony ze starej wersji bloga. Niektóre zawarte w nim linki mogą już być nieaktualne. Stare komentarze niestety zostały utracone. Tekst i zdjęcia zostały zachowane w oryginalnej formie.

Stoję przed zadaniem trudniejszym, niż mi się początkowo wydawało: napisać recenzję sprzętu, którego pozbyłem się blisko rok temu. Zostały mi po nim tylko zdjęcia, które dojrzewały na karcie pamięci od kilkunastu miesięcy oraz notatki, jakie skrzętnie czyniłem w czasie użytkowania aparatu, z myślą właśnie o tej chwili. W zasadzie dla mnie to nic niezwykłego – w czasie testów notuję spostrzeżenia, następnie zmieniam sprzęt jak rękawiczki, a tekst piszę dużo później, gdy poczuję wenę. Wyjątkowość tego konkretnego przypadku polega na tym, że wcale nie chciałem pozbywać się mojego prywatnego aparatu, najlepszego jakiego dotychczas miałem. Ale musiałem… Recenzja to więc swego rodzaju podróż w przeszłość, po której zostały już tylko wspomnienia przywoływane przez fotografie.

X-T30 służył mi dzielnie przez około rok i był moim jedynym aparatem w tamtym czasie. Był dla mnie następcą X-T100, którym przez poprzedni rok zrobiłem wiele fajnych zdjęć, ale ostatecznie zabrakło między nami chemii. Inaczej było w przypadku X-T30, którego polubiłem momentalnie i, szczerze mówiąc, wcale nie miałem zamiaru zmieniać go na nic innego. Niestety przejściowe problemy finansowe, będące pośrednim skutkiem pandemii spowodowały, że musiałem sprzedać nie tylko aparat, ale też wszystkie obiektywy, jakie miałem. Staram się nie przywiązywać do rzeczy, więc rozstanie nie było bolesne, ale po raz pierwszy od kilkunastu lat doszło do sytuacji, w której przez jakiś czas nie miałem czym fotografować.

To doświadczenie dało mi nieco do myślenia. Zacząłem analizować swoje dotychczasowe decyzje zakupowe, swoje wymagania i zachcianki, złudzenia dotyczące tego, jak według mnie powinien wyglądać idealny sprzęt fotograficzny. O wnioskach opowiem co nieco w zakończeniu tego tekstu, a teraz podzielę się tylko krótką refleksją na temat Fuji X-T30: to był i jest naprawdę zajebisty aparat. I na tym w zasadzie mógłbym skończyć tę recenzję… A mimo to do bezlusterkowców Fujifilm już nie wróciłem (co innego jeśli chodzi o kompakty, ale o tym napiszę kiedy indziej) – kupiłem Olympusa. Skąd taka decyzja? Postaram się wyjaśnić.

Wygląd i jakość wykonania

Omawiany aparat wygląda niemal identycznie jak jego poprzednicy: X-T10 i X-T20. W skrócie: lustrzankopodobny mały bezlusterkowiec z wizjerem w osi obiektywu utrzymany w minimalistycznej kanciastej stylistyce retro. Ładny jest, może się podobać. Fujifilm nie próbował tutaj na siłę zmieniać czegoś, co się sprawdziło, tylko po to, aby nowy produkt wizualnie odróżniał się od starszych braci. Egzemplarz, który miałem, był w kolorze grafitowym, co było miłym urozmaiceniem na tle wszystkich moich dotychczasowych czarnych aparatów, a jednocześnie nie rzucał się on w oczy tak bardzo, jak piękne i zarazem nieco zbyt krzykliwe aparaty w srebrnych obudowach. Oczywiście X-T30 występuje także w dwóch pozostałych wspomnianych wersjach kolorystycznych – co kto lubi…

Aparat w górnej i dolnej części wykonany jest z metalu, a pomiędzy znajduje się plastikowa część korpusu zamaskowana czarną skóropodobną okleiną. Po cichu liczyłem, że może trzecia wersja modelu tej serii otrzyma uszczelnienia, ale niestety nic z tego – to jeszcze chyba zbyt niska półka. Mimo to jakość wykonania sprawia wrażenie dobrej, elementy są starannie spasowane, nie uginają się ani nie trzeszczą jak w X-T100, wszystkie pokrętła i przełączniki pracują z odpowiednim oporem, nie są zbyt luźne, choć jeszcze trochę im brakuje do perfekcji, z jaką elementy te wykonane są w Olympusach. Nic tu jednak nie odrzuca ordynarną taniochą, jest naprawdę bardzo przyzwoicie. Zmienił się nieco układ przycisków na tylnej ściance, czyniąc nowy model wizualnie jeszcze bardziej przejrzystym i minimalistycznym. Poza tym zmian w wyglądzie czy jakości wykonania nie zauważyłem żadnych.

Ergonomia użytkowania

Niezmieniona bryła aparatu czyni go wręcz identycznym do poprzednika, jeśli chodzi o wygodę uchwytu. Grip na froncie ma postać niewielkiego wybrzuszenia pozbawionego jakiejkolwiek wyczuwalnej krawędzi, dając umiarkowane podparcie najwyżej dla dwóch palców. Z tyłu z kolei jest niewielka wypustka stanowiąca punkt podparcia dla kciuka, która wygląda nieco inaczej niż w X-T20, ale w praktyce jest to bez znaczenia. Przy zastosowaniu małych i lekkich obiektywów, takich o gabarytach nie większych, niż XF 18-55 f/2,8-4, nie miałem najmniejszych problemów utrzymaniem X-T30 w dłoni nawet w czasie długich wycieczek. Większych obiektywów nawet nie miałem okazji używać z tym korpusem, ale do nich dokupiłbym dokręcany od spodu grip (miałem taki w X-E1) i pewnie sprawdziłoby się to w każdej konfiguracji, nawet do okazjonalnego użycia z większymi teleobiektywami.

Dobrym rozwiązaniem z zakresu guzikologii jest fizyczny przełącznik AF-S/AF-C/MF, którego zawsze mi trochę brakuje w aparatach go pozbawionych. W X-T30 jest on na swoim miejscu. Kontrowersyjną zmianą, związaną ze wspomnianą już reorganizacją przycisków na tylnej ściance, było zastąpienie czterokierunkowego wybieraka dżojstikiem. Co prawda jestem zwolennikiem dżojstików, ale tylko dlatego, że da się je umiejscowić wyżej, tuż pod kciukiem, ułatwiając zmianę pola AF. Tutaj niestety nie wykorzystano tego potencjału, bo dżojstik umiejscowiony jest nieco zbyt nisko jak na mój gust. I tak trzeba oderwać kciuk od korpusu, żeby do niego sięgnąć, więc równie (nie)wygodnie można by było sięgnąć do wybieraka. Z drugiej strony nie odczułem, że coś mi zabrano i zastąpiono dżojstikiem – w praktyce nie miało to żadnego znaczenia.

Za drobną wpadkę projektową uznaję umiejscowienie przycisku Q, będącego skrótem do szybkiego menu. Rozumiem intencję: guzik ten miał się znaleźć trochę na uboczu, ale jednocześnie dostatecznie blisko, żeby wciąż był pod ręką. Okazało się, że jest za bardzo pod ręką, bo często wciskałem go przypadkowo. W końcu zmuszony byłem go wyłączyć, co na szczęście umożliwiono dzięki aktualizacji oprogramowania, a szybkie menu wywoływałem gestem na ekranie dotykowym. Wiem, z jednej strony fuj i ble, ale z drugiej strony jest to i tak mniej irytujące, niż przypadkowe wciskanie guzika. Kolejną rzeczą, po tylu latach już żałośnie śmieszną, jest fatalne umiejscowienie gwintu statywowego, z którego korzystanie blokuje dostęp do komory akumulatora i karty pamięci. Fujifilm powinien dostać medal z ziemniaka za uparcie w stosowaniu arcygłupiego rozwiązania od początku istnienia systemu X.

Wszystkie te drobne bolączki odchodzą jednak szybko w niepamięć, bo Fuji robi bardzo dobrze jedną fundamentalną rzecz, która przyćmiewa wszystko inne: sterowanie przysłoną i czasem przy użyciu pierścieni z podziałką. Nie potrzebowałem nawet sekundy, aby przywyknąć do ich użytkowania gdy tylko po raz pierwszy się z nimi zetknąłem, za to za każdym razem, gdy biorę do rąk aparat ich pozbawiony, intuicyjnie szukam w nim tego pierścienia przysłony na obiektywie nawet pod dłuższym czasie użytkowania. O czymś to musi świadczyć… Ja wiem, że jeden lubi fiołki, a drugi jak mu nogi śmierdzą, więc przeciwników takiego sterowania też pewnie jest niemało, ale w X-T30 jest i wilk syty, i owca cała. Jeśli ktoś nie lubi, to nie musi – można wtedy używać przedniego i tylnego nieoznaczonego kółka. Kompromis idealny!

Jak już wspomniałem, do dyspozycji mamy dotykowy ekran, dający możliwość nie tylko wyzwalania migawki czy ustawienia punktu AF muśnięciem palca, ale też przypisywania różnych funkcji do czterech możliwych do zaprogramowania gestów. Nie działa to z perfekcyjną czułością, ale na tyle znośnie, że przyzwyczaiłem się już do korzystania z tego gadżetu. Aparat ogólnie daje bardzo dużo możliwości konfiguracji przycisków, pokręteł, podręcznego menu Q czy własnej zakładki we właściwym dużym menu. To ostatnie jest mocno rozbudowane i miejscami nie do końca logicznie spolszczone, ale nigdy nie miałem większych problemów z jego opanowaniem, w przeciwieństwie do menu w Olympusach czy Panasonikach. Ogólnie X-T30 używa się łatwo i przyjemnie, szybko można sobie wyrobić pamięć mięśniową, przez co aparat bez większych przeszkód staje się przedłużeniem ręki i oka.

Szmery bajery

Zacznę może od gorzkich żali: gdzie jest pięcioosiowa stabilizacja matrycy? Ba, gdzie jest jakakolwiek stabilizacja matrycy? W Fuji wiedzą, że to udogodnienie to już aktualnie standard (może jeszcze nie wszyscy go mają, ale wszyscy chcieliby mieć i powinni mieć), ale trochę jeszcze palą głupa. Tym razem udało się przepchnąć aparat bez IBIS, ale moim zdaniem w X-T40 ten manewr już się nie uda. X-H1, X-T4 i X-S10 powinny być przykładem. I tylko jedno ratuje X-T30: na tyle jasne szkła i dobre osiągi matrycy, że przy odrobinie kombinowania w wielu przypadkach (acz nie we wszystkich) mogłem się bez tej stabilizacji obejść. Tak jak Fuji przyzwyczaiło mnie do sterowania pierścieniem przysłony, tak Olympus i Panasonic przyzwyczaiły mnie do wykorzystywania zalet stabilizacji matrycy praktycznie do granic ich możliwości, przynajmniej w fotografii krajobrazowo-wycieczkowej. Z tej drogi już nie ma odwrotu.

Fujifilm dość oszczędnie podszedł do ilości wodotrysków zainstalowanych na pokładzie X-T30. Może nie są to rzeczy, których potrzebowałbym na co dzień, ale nie uświadczymy tu funkcji HDR, malowania światłem, podglądu ekspozycji w czasie długiego naświetlania, stackingu ostrości, postfocusa, prostowania perspektywy, wykrywania zwierząt czy samolotów. Z takich pozastandardowych rzeczy mamy za to automatyczne panoramy z ręki (byłyby lepsze ze stabilizacją), wielokrotną ekspozycję, zdjęcia poklatkowe (nie pamiętam już, czy z możliwością tworzenia timelapsów), bracketing ostrości czy buforowanie zdjęć przed po wciśnięciu spustu migawki. Natomiast jeśli chodzi o rzeczy naprawdę istotne, to oczywiście jest migawka elektroniczna, ale nie byle jaka, bo włączająca się automatycznie tylko gdy jest potrzebna (czego brakuje mi w Olympusie) i osiągająca czas aż 1/32000 s. Jest łatwa konfiguracja trzech profili pracy Auto ISO, komunikacja bezprzewodowa z Bluetoothem, ładowanie przez USB-C, bezstratnie skompresowane RAWy z dużymi możliwościami ich wywoływania w aparacie (lub po kablu na komputerze, ale wykorzystując silnik aparatu), skala odległości i głębi ostrości wyświetlana przy manualnym ostrzeniu, migające na żywo obszary przepaleń i niedoświetleń czy spust migawki z gwintem na mechaniczny wężyk spustowy.

Sprawność działania

X-T30 jest mocno odchudzonym X-T3, jednak ich wnętrze jest w dużej mierze takie samo. W związku z tym, zgodnie z przewidywaniami, nie miałem najmniejszych problemów z szybkością działania aparatu. Zawsze miałem włączony tryb Boost, który należy traktować jako normalny tryb pracy, a jego wyłączenie jako przejście w tryb ekonomiczny. Reakcja na włącznik, zmiany parametrów, spust migawki, podgląd zdjęć itp. nie pozostawia wówczas żadnych powodów do narzekań. Czasem obiektem krytyki ze strony użytkowników bywa tryb uśpienia, co jednak wynika z niezrozumienia zasady jego działania. Wyjście z niego wymaga wciśnięcia i przytrzymania spustu migawki przez około sekundę, więc wielokrotne wciskanie wszystkich przycisków w panice, że aparat się zepsuł, nie przyspieszy tego procesu ani trochę. Z kolei akumulator jest standardowy dla większości aparatów Fuji i choć X-T30 nie jest szczególnie prądożerny, to wydajność na jednym ładowania jest również standardowa dla tego typu sprzętu. Na pewno trzeba mieć ze sobą zapasową baterię lub dwie.

Autofocus jest zdecydowanie najszybszy z dotychczas używanych przeze mnie aparatów systemu X, zarówno w trybie pojedynczym, jak i ciągłym. Dużo tutaj zależy od obiektywów, bo w ofercie jest też kilka tych starszych, które działają nieco wolniej, ale te nowsze, np. stałki f/2, są szybkie jak błyskawica. W trybie AF-S nawet w słabym świetle nie miałem najmniejszych problemów z bezzwłocznym i celnym ustawieniem ostrości wszędzie tam, gdzie tylko chciałem. Myślę, że doszliśmy już do takiego momentu w rozwoju technologicznym bezlusterkowców, że dalsze przyspieszanie pracy autofocusa w trybie pojedynczym będzie niezwykle trudne w realizacji, a efekty tego i tak będą trudno odczuwalne w praktyce. Producenci pewnie jeszcze przez jakiś czas będą konkurować ze sobą na coraz to bardziej wyrafinowany tryb autofocusa ciągłego, ale tu też nie chodzi już o szybkość, a o lepkość punktu ostrości na śledzonym obiekcie i jak najmniejszy odsetek nietrafionych zdjęć w szybkiej serii. Jak pod tym względem sprawuje się X-T30? Nie fotografuję sportu, ptaków w locie ani panien młodych w tańcu, więc nie czuję się wystarczająco kompetentny, by oceniać to z pełnym przekonaniem o swojej słuszności. W fotografii portretowej, gdzie zależy nam na automatycznej ostrości na oku, czy w streecie, gdzie chcemy śledzić poruszającą się w miarę jednostajnie postać, AF-C spisuje się naprawdę świetnie. Jestem przekonany, że i z harcującymi dziećmi da sobie bez trudu radę. Dla mnie największym udogodnieniem jest możliwość swobodnego przekadrowywania w czasie śledzenia obiektu, bez pilnowania, aby znajdował się on zawsze w konkretnym punkcie kadru lub w małej grupie punktów, co w starszych modelach Fuji było warunkiem koniecznym dla poprawnego działania AF-C.

Zdjęcia seryjne na migawce mechanicznej rozpędzają się do 8 kl/s, przy migawce elektronicznej do 20 kl/s, a przy dodaniu cropa 1,25x do 30 kl/s. Co ważne, AF-C działa w każdym z tych trybów i w przeciwieństwie do E-M5 III nie trzeba się zastanawiać, którego z nich nie można używać, jeśli chce się mieć ostre zdjęcia. Nie pamiętam już, ile dokładnie zdjęć mieści bufor, ale nie jest to profesjonalny sprzęt do fotografii sportowej, więc po kilkunastu klatkach już się zapycha. Slot kart pamięci obsługuje standard UHS-I, więc parę sekund trzeba też poczekać na opróżnienie bufora. I dobrze mieć kartę właśnie w takim standardzie, bo przy wolniejszej mogą pojawić się problemy z płynnością przewijania zdjęć w podglądzie, a kasowanie jednocześnie kilku zdjęć potrafi zająć całe wieki. Z problemem tym zetknąłem się przy zastosowaniu kart Sandisk Extreme Pro 95 MB/s, a jego rozwiązałem okazał się zakup kart z tej samej serii, ale o szybkości 170 MB/s. Z szybszych kart już nie byłoby żadnego pożytku w tym aparacie.

Ekran i wizjer

Ekran ma dość typową rozdzielczość około 1 mln punktów i jest ona wystarczająca, przynajmniej dla mnie. Proporcje boków są takie same, jak proporcje kadru, więc cała powierzchnia LCD jest wykorzystana. Maksymalna jasność pozwala kadrować nawet w pełnym słońcu i choć nie jest ona ustawiana automatycznie, to domyślnie jej regulacja znajduje się w jednym z kafelków w podręcznym Q menu, więc łatwo i szybko można do niej sięgnąć (w przeciwieństwie do Olympusa). Ekran jest oczywiście dotykowy i w dostatecznie responsywny, choć przydałaby się też dotykowa obsługa menu. Można go obracać w jednej osi, co ułatwia kadrowanie z niskiej i wysokiej perspektywy, przydając się często w streecie, choć wolałbym, aby można go było jeszcze obrócić do przodu jak w X-T100. Ciekawą funkcją, której w takiej formie chyba nie było w X-T20, a którą mocno polubiłem, jest automatyczny podgląd wykonanego zdjęcia. Niby każdy aparat ją ma, ale tutaj działa ona inaczej. Otóż nie wyświetla ona podglądu zdjęcia w wizjerze, co przeszkadzałoby tylko w wykonaniu kolejnego zdjęcia, jak ma to miejsce we wszystkich innych znanych mi aparatach – automatyczny podgląd wyświetlany jest tylko na ekranie po odsunięciu wizjera od oka. Co więcej, w tym automatycznym podglądzie można powiększyć fragment zdjęcia i zbadać ostrość, co w innych aparatach nie jest możliwe bez uprzedniego wciśnięcia guzika podglądu. Bardzo przyzwyczaiłem się do tego rozwiązania.

Jeśli chodzi o wizjer, to zdaje się, że jest on identyczny, jak w X-T20. To panel OLED, a więc kontrast jest w nim wyraźny, ale nie za wysoki, więc w scenach o dużej rozpiętości świateł i cieni nie ma problemu z dostrzeżeniem wszystkich szczegółów kadru. Rozdzielczość i wielkość jest standardowa – są pod tym względem lepsze wizjery, ale nie w tej klasie. W trybie Boost częstotliwość odświeżania wynosi 100 kl/s, więc nic tu nie klatkuje ani nie smuży, szumy w słabym oświetleniu są utrzymane na rozsądnym poziomie, a kolory prezentują się naturalnie. Podgląd kadru na żywo wygląda identycznie, jak wykonane już zdjęcie, co nie zawsze było regułą. EVF w X-T30 oferuje przeciętny punkt oczny, ale za sprawą umiarkowanego powiększenia ogarnięcie wzrokiem całego kadru nie nastręcza większych trudności nawet w okularach. Czujnik zbliżeniowy reaguje z odpowiednio małej odległości, więc przyłożenie aparatu z odchylonym ekranem blisko tułowia nie gasi nam podglądu i nie przełącza go na wizjer. Trochę wygodniejsza mogłaby być jedynie muszla oczna, która jest mała i dość twarda, choć przyznam, że zacząłem zwracać na to uwagę dopiero mając bezpośrednie porównanie z wizjerem w E-M5 III. Mimo to wygodnie korzystało mi się z celownika w Fuji, nie bardzo mam na co w nim narzekać. Być może gdyby aparat ten zaprezentowano w 2021 r., można by oczekiwać jeszcze wyższej rozdzielczości i wielkości wizjera, bardziej zbliżonej do standardów zarezerwowanych dla modeli z wyższej półki, ale trzeba pamiętać, że X-T30 miał premierę 2,5 roku temu, a wtedy jeszcze te standardy wyglądały nieco inaczej.

Obiektywy

Od czasu recenzji X-T100 mój arsenał szkieł, jakich używałem z X-T30, nie zmienił się, pozwolę sobie więc pominąć ich szczegółowy opis. W telegraficznym skrócie scharakteryzuję cały system, a więcej miejsca poświęcę na subiektywną opinię na temat tego, co z perspektywy czasu i po przesiadce na Mikro 4/3 w ofercie obiektywów Fujifilm mi się w dalszym ciągu podoba, a co podoba mi się już mniej. Otóż system X jest bez dwóch zdań najbardziej rozwiniętym bezlusterkowym system APS-C na rynku, mimo, że nie za wiele w nim obiektywów innych producentów. Fuji jednak odwaliło kawał dobrej roboty, tworząc bardzo szeroką gamę obiektywów własnej marki – nie zawsze tanich, ale najczęściej bardzo dobrych optycznie i wartych swoich pieniędzy. Największą zaletą tej szklarni są jasne i nieduże stałki o takich ogniskowych i odpowiednio dużych otworach przysłony, aby mogły stanąć w szranki z obiektywami f/1,8-2 w FF. Nie mogę też pominąć faktu, że zdecydowana większość obiektywów posiada pierścień przysłony, co osobiście uwielbiam. Wart odnotowania jest też najlepszy, moim zdaniem, standardowy kitowy zoom, jaki kiedykolwiek powstał, biorąc pod uwagę optymalny balans między wielkością, zakresem ogniskowych, jasnością, jakością optyczną i ceną – XF 18-55 f/2,8-4.

W czym więc jest problem? Do tej pory bazowałem głównie na obiektywach stałoogniskowych i w dalszym ciągu jestem ich zwolennikiem w fotografii ulicznej (i w paru innych dziedzinach fotografii, których jednak nie uprawiam), ale trochę mi się zmieniło w kwestii fotografii podróżniczej, czy raczej wakacyjno-spacerowo-wycieczkowej w moim wykonaniu. Stałki, których używałem, były znakomite, ale odechciało mi się nimi żonglować, a jednocześnie zachciało mi się mieć możliwość zabawy perspektywą przy wielu różnych kątach widzenia. Rozwiązanie nasuwa się samo: zoomy! Ale maksymalnie dwa, od ultra szerokiego kąta po co najmniej 200 mm ekw., najlepiej z częściowo zachodzącym na siebie zakresem, bym jak najrzadziej musiał je zmieniać i rozmiarach adekwatnych do wielkości X-T30, ze światłem dowolnym, bo do krajobrazów i tak przymykam… Pal licho, niech już nawet będzie drogo. I tu jest ten problem. Takich zoomów nie ma, przynajmniej w momencie pisania tej recenzji. Jeden jedyny zestaw spełniający część powyższych kryteriów, jaki udałoby się w systemie X skompletować, składałby się z XF 10-24 f/4 i XF 18-135 f/3,5-5,6. Są to obiektywy na pewno świetne, ale jak na mój zbyt kobylaste przy tak małym korpusie.

Kamerowanie

Zawsze, gdy przychodzi mi pisać tę część recenzji, mam wrażanie, że robię z siebie pajaca. Z jednej strony wiem, że filmowanie jest bardzo istotną w dzisiejszych czasach funkcją aparatów fotograficznych (sic!), a z drugiej strony nigdy nie sfilmowałem niczego wizualnie atrakcyjnego i nawet nie miałem takiej potrzeby. Mimo to coś tu napisać trzeba, więc podejdę do sprawy od dupy strony i podzielę się refleksją na temat tego, dlaczego nakręciłem tym aparatem co najwyżej pół godziny materiału wideo. Po pierwsze dlatego, że nie za bardzo umiem. Po drugie dlatego, że mi się nie za bardzo chce (choć chciałbym, żeby chciało mi się bardziej). A po trzecie dlatego, że jedyną rzeczą, jaką chciałbym ewentualnie nakręcić, są recenzje takie jak ta, tyle że do oglądania i słuchania, a nie do czytania. Dotychczasowe potknięcia w filmowaniu zniechęciły mnie skutecznie, więc przy kolejnej próbie, jeśli do niej kiedykolwiek dojdzie, winę za wszystkie niepowodzenia z pewnością zrzucę na sprzęt. Dlatego właśnie powinien to być sprzęt możliwie jak najbardziej dostosowany do moich skromnych potrzeb i umiejętności. Nie potrzebuję kinowej jakości ani dziesiątek godzin spędzonych na gradingu, ale chciałbym mieć stabilny obraz jak najmniejszym nakładem pracy. I tutaj dochodzimy do sedna: X-T30 nie ma stabilizacji matrycy. Ba, nie ma nawet stabilizacji cyfrowej. Jeśli dodać do tego ekran uniemożliwiający odchylenie go do przodu, dyskwalifikacja staje się w pełni zasłużona.

A szkoda, bo jakość obrazu w wideo oraz możliwości konfiguracji są naprawdę zacne. Pięknie taki materiał wygląda w Eternie – symulacji filmu przeznaczonej właśnie do filmowania. Autofocus z wykrywaniem twarzy i detekcją oka też daje sobie radę lepiej, niż tak naprawdę potrzebuję. Jest 30 kl/s w 4K, 200 Mb/s, 4.2.2 w 10 bitach przy zastosowaniu zewnętrznego rekordera (czyli na pewno nie dla mnie), bez cropa, a w FHD nawet do 120 kl/s. Są jakieś tam płaskie profile (na przyszłość, gdyby mi coś odbiło i jednak zechciałbym się nimi bawić), jest wejście mikrofonowe i wyjście słuchawkowe, choć oba przez przejściówki, i jest genialny tryb DR400, który działa również w wideo. Limit nagrywania w 4K to tylko 10 minut, choć nie sądzę, abym był w stanie przez tyle czasu gadać sam do siebie bez przerwy. Generalnie jest to porządny sprzęt do amatorskiego filmowania, ale ja potrzebuję czegoś trochę innego. I absolutnie nie jest to zarzut pod adresem Fuji, że nie spełnił moich zachcianek, bo kupiłem ten aparat z pełną świadomością tego, że nie będę nim filmował. To jest maszynka do fotografowania, która przy okazji nieźle kameruje.

Jakość obrazu

X-T30 jest, zdaje się, drugim po X-T3 aparatem z 26-megapikselową matrycą X-Trans trzeciej generacji. I pierwszym, z jakim miałem do czynienia. Poprzedniej 24-megapikselowej matrycy, znanej ze starszych modeli, niczego nie brakowało. Nie oczekiwałem więc żadnej rewolucji, co okazało się słusznym podejściem, bowiem nowa matryca nie wniosła żadnej poprawy w jakości obrazu, przynajmniej takiej zauważalnej gołym okiem. Mimo, że jest to sensor wykonany w technologii BSI, która powinna gwarantować lepsze osiągi, jakiekolwiek ewentualne różnice muszą leżeć poza granicami mojej percepcji. I bynajmniej nie jest zarzut, bo już poprzednia matryca była bardzo dobra, więc i matryca w X-T30 też taka jest. Nie mam bezpośredniego porównania z konkurencją (nie licząc przestarzałego już nieco Canona M50), ale z tego, co znaleźć można w sieci, wywnioskować można, że jest ona porównywalna z najlepszymi matrycami APS-C na rynku. Fujifilm stosuje ją obecnie we wszystkich swoich aktualnie produkowanych modelach, również w tych z wyższej półki, więc póki co nie ma jeszcze nic technologicznie bardziej zaawansowanego, przynajmniej w tym formacie.

Niewiele mam do powiedzenia o możliwościach, jakie drzemią w RAWach generowanych przez X-T30, a to z jednego prostego powodu: ani razu nie korzystałem z możliwości edycji surowych plików poza aparatem, nie miałem takiej potrzeby. Oczywiście zawsze fotografuję w trybie RAW+JPEG i bardzo często zmieniam ustawienia w aparacie już po wykonaniu zdjęcia, jednak zawsze odbywa się to w oparciu o możliwości silnika JPEG samej puszki, a nie zewnętrznego urządzenia w postaci komputera. I tak też każde zaprezentowane tu zdjęcie to JPEG prosto z aparatu, a pod tym pojęciem rozumiem, że przedstawia ekspozycję, kontrast, kolorystykę i DR uzyskane dzięki wymienionym w stopce zdjęcia parametrom aparatu, a nie poprzez obróbkę w postprodukcji. Każde zdjęcie, o ile nie podano inaczej, wykonane zostało z automatycznym balansem bieli. Jeśli nie wymieniłem jakiegoś parametru, oznacza to, że był on standardowy. Jedynymi zabiegami, jakich dopuściłem się przy użyciu komputera, były: prostowanie horyzontu i perspektywy, przycinanie kadru, zmniejszenie rozdzielczości wraz z minimalnym wyostrzeniem. Innymi słowy, zdjęcia pokazują to, co potrafi aparat, a nie Photoshop. Wszystkie zdjęcia wykonane zostały z ręki.

A co potrafi X-T30? Przede wszystkim jest to sprzęt charakteryzujący się taką jakością obrazu, która w niczym nie ogranicza fotografa. No dobrze, aparaty o większych matrycach pewnie lepiej radzą sobie z szumem i jeśli ktoś oczekuje perfekcyjnych osiągów na bardzo wysokich czułościach, to prędzej czy później na te ograniczenia natrafi. Ja do nich nie doszedłem, czyli nie uzyskałem ani jednego zdjęcia zaszumionego aż tak bardzo, że wstyd mi byłoby go pokazać ludziom. Nie mam alergii na szum, o ile ma on ziarnistą strukturę i pozwala dostrzec drobne szczegóły, a w X-T30 pozwolił mi uzyskać satysfakcjonujące pod tym względem rezultaty w granicach ISO 6400-12800. To gdzieś mniej więcej o działkę lepiej, niż w Mikro4/3 i o działkę gorzej, niż w FF. Na korzyść Fuji działa w pewnym stopniu indolencja pozostałych producentów, którzy nie potrafią uzyskać optymalnego kompromisu między stopniem odszumiania a poziomem szumów i zachowaniem szczegółów. Widać tutaj, że dobrej jakości JPEG był dla inżynierów priorytetem, a nie jedynie koniecznym dodatkiem do RAWa.

W tym miejscu nie sposób pominąć świetnych symulacji filmów, które na przestrzeni lat stały się znakiem rozpoznawczym Fujifilm. To nic innego, jak gotowe profile kolorystyczne JPEGów z marketingową otoczką nostalgii za analogowymi czasami, symulujące wygląd zdjęć z różnych rodzajów popularnych niegdyś filmów. Na ile wierne są to symulacje, to nie wiem, ale mi się one podobają, w szczególności Classic Chrome, standardowa Provia i czarnobiały Acros. Gusta bywają jednak różne, więc mniejsze znaczenie ma tu to, co się komu podoba, a chodzi bardziej o to, czy da się te profile zmodyfikować zgodnie z indywidualnym smakiem. Otóż da się, i to w całkiem sporym zakresie. Własne kombinacje ustaień da się zapisać i łatwo przywołać, a w sieci dostępnych jest mnóstwo przepisów na pseudo analogowe JPEGi z Fuji. Mając RAWa można te zmiany wprowadzać w aparacie już na gotowym zdjęciu, a więc eksperymentować można do woli. Jest to dostępne we wszystkich modelach Fuji, jednak w co nowszych przybywa kolejnych ustawień. W X-T30 pojawiła się funkcja zwana Efektem Koloru Chrome (CCR), która obniża nieznacznie nasycenie zieleni i czerwieni (tak piszą w instrukcji, choć wydaje mi, że redukuje ona jasność tych kolorów, a nie nasycenie). Działa ona w sposób subtelny i może się przydać przy dużym nasłonecznieniu, gdy kolory te stają się zbyt cukierkowe i zbliżają się do granicy przepalenia. Ja używałem jej przez większość czasu.

Kolejną charakterystyczną dla Fuji cechą są możliwości rozszerzenia DR w JPEGach w stopniu, w jakim nie da się tego zrobić w żadnych innych aparatach konkurencji, z którymi miałem do czynienia. Kiedyś już pisałem o świetnym trybie DR400, jednak musiałbym ten tekst zaktualizować, bowiem trochę się od tamtego czasu pozmieniało. W X-T30 bazowa czułość została zmniejszona z ISO 200 do ISO 160, a co za tym idzie minimalna dostępna czułość we wspomnianym trybie także zmniejszyła się z ISO 800 do ISO 640. Pojawił się też zupełnie nowy tryb DR-P (Dynamic Range Priority), który działa w dwóch stopniach: standardowym i silnym. Pierwszy jest czymś w rodzaju DR200 na sterydach, a drugi to podrasowany DR400. Mówiąc krótko, DR-P jest rozszerzeniem trybów DR o dodatkową modyfikację krzywej w światłach i cieniach w stopniu wyraźnie większym, niż umożliwia to ręczna modyfikacja krzywej dostępna w menu aparatu. Jest to fajny dopalacz, przydatny w warunkach bardzo silnego kontrastu. Pewną niedogodnością jest brak możliwości włączenia tego trybu post factum, na wykonanym już zdjęciu w RAWie. Jest to o tyle niezrozumiałe, że wyłączyć ten tryb można, więc jeśli komuś na DR-P zależy, a nie chce zaprzątać sobie głowy jego ciągłym włączaniem i wyłączaniem w trakcie fotografowania, lepiej pozostawić go włączony i ewentualnie dezaktywować go później.

Podsumowanie

Bardzo polubiłem się z X-T30, jeśli nie wybrzmiało to dostatecznie mocno w powyższych akapitach. To aparat przyjemny w użytkowaniu, odwdzięczający się bardzo dobrej jakości zdjęciami, niebędący w istotnym stopniu uciążliwym z powodu ewentualnych wad czy niedomagań. Mały, zgrabny, nienajgorzej wykonany, zwinny w działaniu, oferujący ogromne możliwości fotograficzne. Jest przy tym uczciwie wyceniony, bo niewiele ponad 3000 zł za ten korpus to moim zdaniem dobra cena (swoją drogą nie spadła ona od czasu premiery, więc pewnie inflacja utrzymuje ją na stałym poziomie). Jest idealny do niewielkich stałek ze światłem f/2 lub do mniejszych zoomów. Czy kupiłbym go jeszcze raz, gdybym mógł cofnąć się w czasie o 2,5 roku? Tak. Czy sprzedałbym go, gdybym nie musiał? Nie. Czy nadal uważam, że to świetny aparat w swojej klasie? Tak. Ale czy kupiłbym go jeszcze raz dzisiaj, gdybym na przykład znowu pozostał bez sprzętu? Nie.

Uważam się za fotograficznego minimalistę, choć daleko mi do ekstremizmu. Skutkiem tego jest nie tylko unikanie zbędnej postprodukcji, ale też konkretne zakupowe. Chciałem mieć jeden aparat do wszystkiego, z maksymalnie trzema obiektywami i aby całość mieściła się w czymś wielkości podróżnej kosmetyczki. I taki zestaw udało mi się zbudować właśnie na bazie X-T30. Jakiś czas później uzmysłowiłem sobie jednak, że sprzęt do wszystkiego nie ma za wiele sensu, bo przecież ja nie jestem zainteresowany fotografowaniem wszystkiego. Tak naprawdę interesują mnie tylko dwie dziedziny fotografii: uliczna i turystyczno-wycieczkowa (żeby nie nazwać jej górnolotnie podróżniczą, po podróżnik ze mnie taki sam jak pisarz). W gruncie rzeczy są one do siebie podobne – opierają się na elementach fotografii krajobrazowej, architektury i czasem jeszcze jest w tym gdzieś mniej lub bardziej przypadkowy człowiek. Różni je tylko stopień mojego zaangażowania. Na ulicy liczy się tylko fotografia, skupienie, obserwacja otoczenia – to jak medytacja. A na wyjeździe ma być miło, przyjemnie, beztrosko, a przy okazji powstają fajne zdjęcia. Mój skromny zestaw dobrze sobie radził w pierwszym zastosowaniu, ale był nieco wymagający w tym drugim. W sumie jak się łazi i zwiedza, w towarzystwie, w upale, w jednej chwili w sklepie z pamiątkami, a pół godziny później obserwując zachód słońca na skalistym wybrzeżu, z siatką z zakupami w ręku, to każdy absorbujący fotografa proces, który w innych okolicznościach byłby przyjemny, staje się cholernie upierdliwy.

Do rzeczy: stałki w podróży przestały mnie rajcować, bo odechciało mi się nimi żonglować. Zoomy są wygodne, ale w systemie Fuji albo brakuje takich, których chciałbym używać albo są one za duże, a nie po to się ma malutkiego X-T30, żeby dźwigać duże klamoty. A bez dobrej stabilizacji obrazu, której nie ma ani w X-T30, ani w obiektywach do niego przeznaczonych, w słabym świetle trzeba jeszcze dźwigać statyw. Gdy miałem ten aparat, godziłem się na te kompromisy. Gdy jednak pojawiła się nieplanowana konieczność zakupu nowego sprzętu, a co za tym idzie możliwość wyboru innych narzędzi, może dwóch zamiast jednego, ale nieco lepiej adresujących wspomniane niedogodności, postanowiłem zaryzykować. Z minimalisty z jednym aparatem stałem się (nie)minimalistą z dwoma aparatami, ale z taką samą ilością obiektywów. Teraz w podróż zabieram Olympusa, a na ulicę w dalszym Fuji, ale już nie X-T30 (a co, to wyjaśni się przy kolejnej recenzji). Słowem zakończenia: polecam X-T30 wszystkim zainteresowanym małym korpusem w systemie X, którzy nie mają tak kapryśnych zachcianek ja, a potrzebują jedynie prostego, sprawnego, niezawodnego sprzętu.

Wady

  • brak stabilizacji matrycy

  • brak uszczelnień

  • gwint szybkozłączki w głupim miejscu

  • ekran uchylany tylko w jednej osi

Zalety

  • kolory w JPEGach

  • wysoki DR prosto z puszki

  • szybkość działania

  • duże możliwości konfiguracji

  • klasyczny sposób sterowania

Previous
Previous

Fujifilm X100V - 365+ dni później

Next
Next

Olympus OM-D E-M5 III - poważny zawodnik