Olympus OM-D E-M5 III - poważny zawodnik

Artykuł ten został przeniesiony ze starej wersji bloga. Niektóre zawarte w nim linki mogą już być nieaktualne. Stare komentarze niestety zostały utracone. Tekst i zdjęcia zostały zachowane w oryginalnej formie.

Gdy tylko pojawia się jakiś nowy bezlusterkowiec, ja mówię sprawdzam. Niestety zbyt często okazuje się, że producenci grają słabymi kartami, robiąc do tego minę, jakby mieli co najmniej fulla. Chciałbym, żeby czymś mnie zaskoczyli, pokazali coś ambitnego i odważnego. Ale mimo coraz większej ilości megapikseli, klatek na sekundę i funkcji wykrywania oka wiewiórki coraz trudniej mi ukryć rozczarowanie. W niedawnym kolejnym rozdaniu kart Olek odkrył model OM-D E-M5 III, w którym pokładałem duże nadzieje. Czy słusznie?

Mam sentyment do Olympusa i jego aparatów, w szczególności tych ze średniej półki, jako że sam wpisuję się w grupę docelową tych produktów. Lata temu miałem już okazję testować pierwszą wersję piątki (krótka recenzja trafiła tylko na forum Olympusclubu, a tutaj w zasadzie jedynie wspomniałem, że miałem ten aparat w rękach) oraz wersję drugą, która wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenia. Kilka lat trzeba było czekać na wersję trzecią, którą dzięki uprzejmości Olympus Polska mogłem przez kilka dni testować w lutym 2020 r. Czasu nie było za wiele, pogoda też nie pozwoliła go w pełni wykorzystać, ale we wrześniu tego samego roku – po kilku miesiącach wstrzymania prac nad recenzją – aparat ten wpadł w moje ręce ponownie, tym razem na stałe. Efektem tego jest najdłużej powstająca recenzja, jaką kiedykolwiek poczyniłem.

Wygląd i jakość wykonania

W odróżnieniu od dalmierzo-/kompaktopodobnej serii PEN, linia OM-D Olympusa wyglądem przypomina tradycyjne lustrzanki, z wizjerem umiejscowionym w linii obiektywu pod charakterystycznym garbem, pod którym w lustrzankach kryje się pryzmat. Nie da się tu nie zauważyć stylistycznego odwołania do dziedzictwa tej firmy z czasów analogowych, a konkretnie do kultowych już wręcz aparatów z rodziny OM. Sylwetka E-M5 III jest klasyczna, z dużą ilością stylistycznych detali w postaci różnego rodzaju przetłoczeń, wyżłobień i uskoków. Bezlusterkowce Fujifilm, dla porównania, także cechują się designem retro, ale są dużo bardziej siermiężne w swojej formie, trochę klockowate, jakby ciosane toporkiem, z dominującymi prostymi płaszczyznami. W Olympusie z kolei mamy więcej smaczków – niezbyt potrzebnych, ale dodających uroku. To bez wątpienia ładny aparat.

Kontrowersyjną decyzją producenta, która wśród miłośników marki wzbudziła pomruk niezadowolenia, było odejście od metalowej konstrukcji obudowy znanej z poprzednika na rzecz skorupy z tworzyw sztucznych w modelu trzeciej generacji. Celem było obniżenie wagi, co się udało, choć MK II wcale nie wydawał się zbyt ciężki. Na szczęście nie ma żadnych powodów do obaw o wytrzymałość korpusu, bowiem materiał sprawia wrażenie solidnego i nie kojarzy się z tandetą. W dotyku nawet trudno ten plastik rozpoznać, bo nie wydaje żadnych pustych odgłosów, nie trzeszczy ani się nie ugina. Wszystko zostało spasowane z wysoką starannością, pokrętła pracują z przyjemnym oporem, a zarazem odpowiednią miękkością, przełączniki działają poprawnie, przyciski nie mają luzów ani nie grzechoczą. Nie ma się do czego przyczepić.

Warto zauważyć, że korpus pozostał uszczelniony, podobnie jak jego poprzednik. To dość rzadka cecha w aparatach ze średniej półki i większość producentów każe sobie słono płacić za modele z półki profesjonalnej wszystkim tym, którym na niej zależy. Czyni to z nowej piątki jeden z najciekawszych obecnie na rynku aparatów do fotografii podróżniczej, tej nieco poważniejszej niż wakacyjne wyjazdy do kurortów. Przy niewielkich wymiarach i wadze oraz dużej ofercie małych obiektywów, jest on naprawdę solidnym zawodnikiem w tej kategorii. Szczególnie w połączeniu z nowym uszczelnionym zoomem serii PRO, który trafił do mnie we wrześniu, a mianowicie z m.ZD 12-45 f/4.

Ergonomia użytkowania

E-M5 III to dość kompaktowa puszka, przeznaczona raczej do współpracy z mniejszymi i lżejszymi obiektywami. W jej poprzedniku narzekałem trochę na niedostatecznie uwypuklony uchwyt, z którego nie dość, że zlatywał mały palec, to pozostałe palce też za bardzo nie miały się na czym oprzeć. W nowym modelu zostało to znacznie poprawione i choć uchwyt wciąż jest mały, to jednak dużo wygodniejszy. Wyściełany został gumową okładziną o skóropodobnej fakturze, cechującą się przeciętnymi właściwościami antypoślizgowymi. Oparcie dla kciuka jest wystarczające, miejsca na palce nie brakuje, do przypadkowego wciśnięcia czy przełączenia czegokolwiek raczej nie dochodzi. Nawet przycisk funkcyjny z przodu przy bagnecie nie sprawiał mi żadnych problemów.

Olympus konsekwentnie trzyma się swojego systemu sterowania, w którym za regulację parametrów migawki i przysłony odpowiadają dwa pokrętła będące w zasięgu kciuka i palca wskazującego. W jedno z nich wbudowano spust migawki, który pracuje miękko i z dostatecznie wyczuwalnym skokiem. Nie ma osobnego kółka korekty ekspozycji, choć domyślnie przednie pokrętło przejmuje jego funkcję w trybach P/A/S. Mi wygodniej obsługuje się korektę ekspozycji pod kciukiem, co można sobie wedle uznania ustawić w menu. W trybie M zastosowanie korekty także jest możliwe (pod warunkiem użycia AutoISO), ale po uprzednim naciśnięciu przycisku +/- w okolicy spustu migawki. Generalnie wszystkie przyciski są wygodnie rozmieszczone, nie brakuje ich i większość z nich da się przeprogramować w bardzo szerokim zakresie dostępnych funkcji.

Drobne uwagi mogę mieć jedynie do umiejscowienia pstryczka ON/OFF na górnej ściance po lewej stronie, który wymaga obsługi drugą ręką. Można to obejść, programując wajchę znajdującą się pod kciukiem, aby pełniła funkcję włącznika, co też zalecam uczynić. Jej pierwotnym przeznaczeniem jest zmiana funkcji pokręteł, co miało sens w poprzednim modelu, gdzie w ten sposób najprościej można było zmienić czułość. W modelu III nie poskąpiono jednak osobnego przycisku ISO, więc ten wihajster w zasadzie nie jest potrzebny, a do roli włącznika pasuje jak ulał. Brakuje też dżojstika, który potencjalnie usprawniłby zmianę punktu AF, ale w praktyce nie odczułem większych niedogodności z tym związanych, ponieważ 4-kierunkowy wybierak robi tutaj wystarczająco dobrą robotę. Na pochwałę zasługuje też wygospodarowanie osobnego dostępu do slotu karty pamięci oraz zastosowanie przełącznika blokady kółka PASM.

Przyznać muszę, że nieco frustrujący jest stopień skomplikowania menu w E-M5 trzeciej generacji. Problem ten dotyczy wielu aparatów, ale jest zazwyczaj jest nieodczuwalny tak długo, jak długo nie trzeba do menu zaglądać. Niestety w tym przypadku trzeba, jeśli chcemy korzystać ze wszystkich dobrodziejstw Olympusa, o których jeszcze wspomnę w kolejnym rozdziale. Najbardziej dotkliwa okazała się zmiana progu maksymalnego czasu otwarcia migawki w AutoISO, w końcu możliwa do regulacji i której to zawsze brakowało mi w Olkach. Aby się do niej dokopać, należy przejść do czwartej zakładki głównej, następnie do dwunastej zakładki podrzędnej, a w końcu do czwartej z zakładek odpowiadających bezpośrednio za ustawienia czułości. Przecież to powinno być pod przyciskiem ISO! Nie pomaga brak własnej zakładki w menu, do której można by przypisać kilka często odwiedzanych pozycji, co uważam za poważne uchybienie w sprzęcie tej klasy. Fuszerka…

Szmery bajery

Zacznijmy od końca – od tego, czego mi brakowało w tym bezkresie wodotrysków, w jakie wyposażony został Olympus E-M5 III. Po pierwsze: jest tu migawka elektroniczna pracująca z szybkością do 1/16000 s, ale nie ma możliwości uruchomiania jej automatycznie tylko wtedy, gdy zakres pracy migawki mechanicznej okaże się niewystarczający dla danych warunków oświetleniowych. Po drugie: możliwość edycji RAWów w puszce nie jest już tak okrojona, jak w E-M10 III, ale wciąż pozostawia nieco do życzenia. Można tu zmieniać ekspozycję, profil kolorystyczny, balans bieli, krzywą itp., ale z nieznanych mi przyczyn nie można regulować kontrastu czy nasycenia kolorów. Te parametry można zmienić jedynie na około, korzystając z patentu będącego protezą wywoływania RAWów, znanego z ostatniego E-M10. Po trzecie: brak mechanizmu automatycznego tworzenia i sklejania panoram wykonywanych z ręki. Czasami z tego korzystałem w Fuji, głównie przy niezobowiązującym pstrykaniu wakacyjnym. Nie jest to funkcja pierwszej potrzeby, ale byłaby miłym dodatkiem, tym bardziej, że jest ona już standardem u większości konkurencji, a nawet najnowszy E-M10 IV już ją posiada.

Bajerów, których nie zabrakło, jest nieporównywalnie więcej. Olympusy są wręcz przeładowane filtrami artystycznymi, w większości bezużytecznymi i degradującymi jakość zdjęć. Z ciekawości użyłem ich wszystkich, ale nie będę się chwalił nędznymi efektami tych prób. Tylko kilka filtrów nadaje się do okazjonalnego użycia, co też pokazałem na paru zamieszczonych tu zdjęciach. Na szczęcie niepotrzebne filtry można usunąć z menu i pozostawić tylko wybrane. Rozczarował mnie też tryb HDR, który – choć nieco poprawiony od czasu E-M10 I – wciąż daje efekty gorsze, niż uzyskać można przy rozjaśnianiu cieni z jednej odpowiednio naświetlonej klatki. Ciekawą funkcją są za to zdjęcia o wysokiej rozdzielczości, wykorzystujące mechanizm przesuwu matrycy do zwiększenia ilości megapikseli, którym mam zamiar w najbliższym czasie przyjrzeć się bliżej i napisać o nich kilka słów. Bardzo spodobała mi się funkcja Keystone Compensation, czyli korekcja zniekształceń perspektywy, którą wykorzystałem wielokrotnie. Jak przystało na aparat z 2019 r., nie poskąpiono bezprzewodowej komunikacji za pomocą Wi-Fi i Bluetooth, ładowania akumulatora w aparacie przez USB, timelapsów, focus stackingu, ultradźwiękowej czyszczałki matrycy, trybów Pro Capture i Live Composite itp.

Prawdziwą perełką jest jednak fenomenalna stabilizacja matrycy, która zawsze budziła mój podziw we wszystkich poprzednich modelach Olympusa, jakie miałem w rękach. A z generacji na generację staje się ona coraz lepsza i nie inaczej jest w tym przypadku. Dzięki niej po raz pierwszy w życiu udało mi się utrzymywać z ręki czasy ekspozycji rzędu 5 s. przy ogniskowej 28 mm ekw., z powtarzalnością co prawda nie 100-procentową, ale na tyle wysoką, że nie było to dziełem przypadku. Z kolei na ogniskowej 300 mm ekw. udawało mi się osiągać czasu w okolicach 1/4 s. Do tej pory opowieści o takich osiągach uznawałem za marketingowy bełkot lub co najwyżej przechwałki cyborgów o żelaznych rękach. Myliłem się. Ta stabilizacja jest poważnym atutem E-M5 III (oraz wyższych modeli, w których podobno jest ona jeszcze lepsza) i nie dziwię się, że dla wielu jest ona głównym argumentem ze wejściem w system Mikro 4/3.

Sprawność działania

Bardzo cieszy mnie obecność czujników detekcji fazy na matrycy, sprawiających, że ciągły autofocus działa dużo lepiej, niż w poprzedniej piątce, gdzie mieliśmy autofocus oparty jedynie o detekcję kontrastu. Nie wiem, czy jest to AF-C spełniający najwyższe standardy, jakie wyznacza dziś konkurencja, ale na pewno co najmniej dobry i porównywalny choćby do Fuji X-T30. Śledzenie obiektów działa na tyle skutecznie, że w fotografii sportowej, lotniczej czy dzikich zwierząt powinno się sprawdzić bez większych przeszkód. Wykrywanie twarzy działa, ostrość gubi się przy nim sporadycznie, więc można na nim polegać. Z kolei AF-S działa w tym aparacie błyskawicznie w dobrych warunkach oświetleniowych, a w ciemnicy oczywiście zwalnia, ale wciąż gwarantuje solidne rezultaty. Wyraźnie poprawiła się czułość jego pracy w warunkach małej ilości światła, szczególnie w mało kontrastowych obszarach kadru. Czasy, w których różnice w działaniu AF między poszczególnymi modelami bywały duże, już bezpowrotnie minęły. Każdy zaawansowany aparat zaprezentowany przynajmniej w ciągu ostatniego roku będzie więcej niż dobry.

Narzekać na szybkość reakcji na spust migawki nie mogę, nawet przy kilkukrotnym szybkim jego zwalnianiu. Opóźnienie migawki między zdjęciami jest niewielkie, a sam mechanizm pracuje przyjemnie cicho i miękko, nie powodując odczuwalnych wibracji. Dla porównania Fujifilm X-T30 cechuje się gorszą kulturą pracy migawki. Trzeba odnotować, że w przypadku Olympusa mówimy o migawce pracującej z najwyższą szybkością 1/8000 s, co jest rzadkością w aparatach tej klasy. Nie wykonywałem szeroko zakrojonych testów na zdjęciach seryjnych, ale zauważyłem, że przy zastosowaniu karty SanDisk Extreme Pro 95 MB/s seria 7 klatek RAW+JPEG zapisuje się przez kilka sekund, uniemożliwiając w tym czasie wejście do podglądu zdjęć. Początkowo sądziłem, że czas już przesiąść się na szybszą kartę pamięci, ale okazało się, że seria 9 klatek w X-T30 zapisuje się nieco szybciej, a wejście do podglądu możliwe jest nawet jeszcze w czasie transferu danych z bufora. Była to jedyna sytuacja, w której musiałem czekać na reakcję E-M5 III.

Dosyć dziwną decyzją Olympusa było zastosowanie w nowym modelu akumulatora o mniejszej niż u poprzednika pojemności, wbrew aktualnym trendom powiększania baterii. Na szczęście miałem do dyspozycji dwa akumulatory, co ratowało mi tyłek, bo w czasie dnia fotografowania przynajmniej jeden z akumulatorów zawsze padał. Jednego dnia, w ciągu 7-godzinnego łażenia po mieście, wyczerpałem oba w pełni naładowane akumulatory. Ale czy jest to wynik gorszy, niż w poprzedniej piątce? Nie sądzę. Producent zapewnia, że nowy model jest bardziej energooszczędny, więc możliwe było odchudzenie baterii przy zachowaniu podobnej wydajności. Jeśli mija się z prawdą, to ja w praktyce tego nie odczułem. A i tak w przypadku zakupu tego modelu (i wielu innych z tego segmentu) radziłbym wyposażyć się w przynajmniej dwa zapasowe akumulatory i najlepiej dwukomorową ładowarkę.

Ekran i wizjer

Jedną z rzeczy, którą Olympus robi dobrze, jest zastosowanie przegubowego mechanizmu obrotu ekranu w większości swoich modeli – i to od dawna. Chyba tylko Canon może pochwalić się większym stopniem rozpowszechnienia tego rozwiązania w swoich aparatach, ale wszyscy pozostali producenci albo uparcie go unikają, albo w najlepszym wypadku stosują sporadycznie tylko w wybranych modelach. Panel LCD w E-M5 III sam w sobie jest nudny do bólu i niczym szczególnym się nie wyróżnia. Rozdzielczość ma nie za wysoką, co jest niestety smutnym standardem w aparatach fotograficznych, podczas gdy ekrany w smartfonach wyprzedziły je pod tym względem o lata świetlne. W menu nie robi to większej różnicy, ale przy kadrowaniu czy w podglądzie miło byłoby poczuć, że mamy już drugą dekadę XXI wieku. Uwagi mam też do mocno skompresowanych plików poglądowych, jakie są wyświetlane po zrobieniu zdjęcia. Brakuje im rozdzielczości i w powiększeniu czasem trudno dostrzec detale. Jeden z obiektywów, jaki miałem do dyspozycji, nie grzeszył rozdzielczością, czego w podglądzie zdjęć nawet nie dało się dostrzec.

Wizjer też jest raczej przeciętny, o standardowej dla tej klasy sprzętu wielkości i rozdzielczości. Podobno zwiększono w nim punkt oczny, ale trudno jest mi to ocenić bez możliwości bezpośredniego porównania z poprzednikiem. Mam wrażenie, że poprawie uległa kolorystyka i kontrast obrazu wyświetlanego w EVF, bo tym razem – w przeciwieństwie do wszystkich poprzednich Olków – nie raziły mnie one. Czytelność w scenach o dużej rozpiętości tonalnej i w warunkach ograniczonego oświetlenia jest poprawna, da się jednak zauważyć tendencję do silnego wygładzania szumów, na czym traci szczegółowość obrazu. Szybkość odświeżania jest w porządku, nic nie smuży ani nie szarpie. Rozczarowuje trochę brak możliwości wyświetlenia menu w wizjerze, co dokucza tym bardziej, że – jak już wspominałem – trzeba tam czasem zajrzeć, a obrotowy ekran zachęca do tego, aby pozostawiać go w pozycji zamkniętej, gdy jest nieużywany. Nadaktywny jest też czujnik zbliżeniowy, który utrudnia fotografowanie z biodra, zbyt wcześniej wyłączając ekran LCD i uruchomiając EVF.

Obiektywy

Jednym z obiektywów, z którym E-M5 III występuje w zestawach kitowych, jest m.ZD 14-150 f/4-5,6 II. Nigdy wcześniej nie miałem z nim do czynienia – ba, nie miałem nawet do czynienia z żadnym innym zoomem o tak dużym zakresie ogniskowych. Z ciekawości poprosiłem więc Olympus Polska o jego dostarczenie wraz z aparatem i moje życzenie zostało spełnione. Obiektyw ten jest o tyle sensownym wyborem, że jest uszczelniony, a więc idealnie pasuje do testowanego korpusu, przynajmniej w teorii. Jest przy tym relatywnie mały i lekki, więc zachęca do zabrania go w podróż. Ma plastikową konstrukcję, włącznie z bagnetem, ale sprawia wrażenie solidnego. Światłem oczywiście nie grzeszy, ale to szkło podstawowe, więc niczego innego nie należało się spodziewać. Oczekiwałem jednak, że będzie dobre optycznie, jak większość obiektywów Zuiko, ale niestety trochę się zawiodłem. Rozdzielczości wyraźnie brakuje na wyższych ogniskowych, w związku z czym część zdjęć musiałem ratować w Lightroomie, żyłując wyostrzanie i kontrast lokalny. Moim zdaniem ten obiektyw przy takich osiągach powinien być dużo tańszy.

Drugim obiektywem, jaki otrzymałem, był m.ZD 17 f/1,2 PRO. Miał to być sprzęt do nocnego streetu i… nie zrobiłem nim ani jednego zdjęcia. Zabrakło mi czasu i pogodnych wieczorów. Na usprawiedliwienie mam tylko to, że obiektywu tego używałem już wcześniej z E-M10 III i niczego więcej już bym się o nim nie dowiedział. Jest to świetne optycznie szkło, któremu poza rozmiarem i wagą (oraz ceną) niewiele można zarzucić. Właściwie to ciekaw byłem głównie tego, czy poprawiony uchwyt nowej piątki zapewni odpowiednią wygodę użytkowaniu po podpięciu tego obiektywu do korpusu. I cóż, trochę wygodniej jest, ale nadal nie jest to mój wymarzony zestaw. Obiektyw długością jest zbliżony do m.ZD 14-150, ale jest bardziej pękaty i wyraźnie cięższy, co odbiera uroku fotografowania małym zgrabnym zestawem. Szkoda… O trzecim obiektywie – m.ZD 9-18 f/4-5,6 – rozpisywać się nie będę, bo robiłem to już wiele razy przy innych recenzjach. Nie zmieniło się to, że wciąż jest jedno z moich ulubionych szkieł w systemie.

Za to czwarty obiektyw, czyli wspomniany już wcześniej m.ZD 12-45 f/4, bardzo mile mnie zaskoczył. Jest to najnowszy zoom Olympusa zaprezentowany już po premierze E-M5 III, ale obecnie można go kupić w zestawie z tym aparatem. Jest to szkło całkiem niewielkich rozmiarów, idealnie pasujące do kompaktowych korpusów, a przy tym świetnie wykonane, uszczelnione i bardzo dobre optycznie. Niektórzy pewnie będą marudzić, że to tylko f/4, ale trzeba zrozumieć, że nie jest to obiektyw do fotografowania na weselu czy w ciemniej piwnicy, tylko mały i lekki zoom do zastosowań podróżniczo-spacerowych, którym sfotografujemy i ładny widoczek, i jakąś architekturę, i kwiatka czy pszczółkę (dzięki całkiem dobrej skali odwzorowania), a i portret wyjdzie lepszy, niż z typowego kita. Przy tym nie musimy się bać deszczu czy piasku na plaży.

Kamerowanie

Zawsze zastanawiam się, czy nie pominąć tego rozdziału. Powód jest prozaiczny: fatalny ze mnie filmowiec. Coś tam z ciekawości nakręciłem przy użyciu E-M5 III, ale nie wyczerpałem nawet połowy możliwości wideo tego aparatu. Z mojej perspektywy ważne jest tylko to, aby sprzęt umożliwił mi łatwe (czyt. bez zbędnego angażowania czasu, wiedzy i środków) zarejestrowanie stabilnego i ostrego materiału z wykorzystaniem całej szerokości matrycy, tak na wypadek, gdyby zachciało mi się stworzyć recenzję w formie wideo. Absolutnie nie mam zamiaru tworzyć żadnych produkcji o kinowej jakości, bawić się w gradację kolorów, nagrywać dynamicznych ujęć itp. Niemniej jednak co nieco tutaj napiszę, bo piątka okazała się spełniać moje wymagania w dużo większym stopniu, niż jakikolwiek innym aparat, z którym miałem do tej pory do czynienia.

Nic mnie nie wkurza tak bardzo, jak trzęsący się materiał i jednocześnie nic tak nie zniechęca, jak gimnastykowanie się z gimbalem. Stabilizacja matrycy w Olku co prawda gimbala w pełni zastąpić nie może, ale jest wystarczająco dobra, by filmować z ręki to, co sfilmować mógłbym chcieć. AF daje sobie radę bez najmniejszych problemów, śledząc wskazany obiekty albo twarz, więc produktowy b-roll czy pogaduchy przed obiektywem nie stanowią żadnego problemu. Nie jestem zainteresowany filmowaniem swojej gęby łażąc z aparatem w wyciągniętej ręce, ale dla vloggerów ważna będzie informacja, że aparat ten nie oferuje w wideo automatycznego ustawiania czułości w trybie manualnym, więc nie będzie się dostosowywał do zmian ekspozycji w sytuacji, gdy czas i przysłonę będziemy mieli ustawioną ręcznie. Obiektywnie należy to uznać za wadę, i to z gatunku tych niewytłumaczalnych na zdrowy rozsądek. Brak też wyjścia słuchawkowego i profilów LOG, z których i tak nigdy bym nie skorzystał. Jest za to wejście mikrofonu i obrotowy ekran, a z tych rzeczy na pewno korzystać będę. Olympus oferuje maksymalnie 4K rozdzielczości 30 kl/s, bez cropa ani upośledzonego autofocusa, co niestety nie jest jeszcze standardem w tej klasie aparatów.

Jakość obrazu

E-M5 III dołączył do modeli Olympusa z 20-megapikselową matrycą, porzucając przestarzały już nieco 16-megapikselowy sensor. To dobra zmiana, tym bardziej że zwiększenie rozdzielczości idzie w parze z nieznaczną poprawa osiągów na wyższych czułościach, zarówno w porównaniu do poprzedniej piątki, jak i 20-megapikselowego PENa-F. Matryca w E-M5 III jest całkiem przyzwoita i na tle rozwiązań konkurencyjnych oferuje jakość adekwatną do jej powierzchni. Należy się spodziewać o działkę gorszych wyników na najwyższych czułościach w porównaniu do najlepszych matryc APS-C i nieco wyraźniejszego szumu przy ekstremalnym rozjaśnianiu cieni, ale dla zdecydowanej większości zastosowań będzie to jakość więcej niż wystarczająca. A fakt, że jest to 20 mpx, a nie 24, 26 czy 32 mpx, które spotkać można aparatach innych marek, jest w zasadzie pomijalny.

Fotografować lubię, ale ślęczenia przy komputerze i obrabiania zdjęć oszczędzam sobie jak tylko mogę. Stąd dużą uwagę przykładam do JPEGów i możliwości aparatu pozwalających na wykorzystanie potencjału matrycy w jak największym stopniu, bez konieczności użycia zewnętrznego oprogramowania. Dlatego właśnie zdecydowana większość zamieszczonych tu zdjęć to JPEGi prosto z puszki, bez żadnej edycji wykraczającej poza ewentualne wyprostowanie zdjęcia, zmniejszenie go i lekkie wyostrzenie. We wszystkich poziom odszumiania zmniejszony został do minimum, a wyostrzania do poziomu -1. Jeśli nie zaznaczono inaczej, balans bieli był automatyczny, a krzywa niezmieniona (czyli Highlight, Midtone i Shadow na poziomie 0). Opublikowałem też kilka edytowanych w Lightroomie RAWów, ale tylko dlatego, że musiałem szybko odesłać aparat i nie starczyło mi już czasu na wywołanie zdjęć w puszce (a po zakupie aparatu już mi się nie chciało wracać do nudnych zdjęć sprzed kilku miesięcy). Ponadto wszystkie zdjęcia zostały wykonane z ręki, nawet te na długich czasach ekspozycji.

W E-M5 III drzemią całkiem spore możliwości dostosowania parametrów JPEGów tak, aby uzyskać naprawdę fajny obrazek, ale wymaga to mozolnego dłubania w wielu ustawieniach, przynajmniej na początku, zanim nie wypracuje się właściwego workflow. Tradycyjnie już, jak we wszystkich innych Olympusach, w pierwszej kolejności należy obniżyć do minimum odszumianie i zmniejszyć nieco wyostrzanie, gdyż silnik JPEG ma tendencję do nadmiernego odszumiania i rekompensowania utraty detali silnym wyostrzaniem. Dla uzyskania najlepszego DR należy zaś stosować gradację Auto, w co bardziej kontrastowych warunkach wspomagając się modyfikacją krzywej. Zakres jej regulacji jest dość duży, ale łatwo tu przesadzić. Po rozjaśnieniu cieni i przygaszeniu świateł czasem obraz wygląda zbyt płasko i blado, więc trzeba posiłkować się korektą kontrastu i nasycenia, której nie da się zastosować w prosty sposób w RAWach – można to zrobić, ale trzeba kombinować i walczyć z głupimi ograniczeniami menu aparatu.

Z kolei w przypadku edycji RAWów na komputerze trzeba mieć na uwadze, że Lightroom niepoprawnie interpretuje ustawienie gradacji Auto, generując domyślnie niedoświetlone zdjęcia. Skorygowanie tego nie stanowi problemu, ale obrazek nie jest już taki, jak w JPEGu. Program Olympus Workspace oczywiście radzi sobie z tym dużo lepiej, dając efekty bardzo zbliżone (o ile nie identyczne) do obrazka prosto z puszki. A ten mi się generalnie podoba, szczególnie ze względu na przyjemną kolorystykę, dość naturalną, bez udziwnień, ale żywą. Dostępne profile kolorystyczne różnią się między sobą nieznacznie (w przeciwieństwie do symulacji filmów w Fuji, które mają wyraźny różnorodny charakter), ale są ładne, szczególnie i-Enhance i Naturalny. Ciężko uzyskać analogowy wygląd korzystając z dostępnych profili, ale można ostrożnie eksperymentować z niektórymi filtrami artystycznymi i również osiągnąć satysfakcjonujący efekt.

Jeśli chodzi o możliwości aparatu w fotografowaniu w warunkach niedoboru światła, to użyteczne ISO kończy się, jak na mój gust, na wartości 6400. Z jasną stałką, np. f/1,7, mógłbym już się porwać z takim zestawem na nocnego streeta, podobnie jak robiłem to z powodzeniem ze stałkami f/2 na APS-C. A jeśli nie ma potrzeby zamrażania ruchu w słabym oświetleniu, to dzięki wydajnej stabilizacji i relatywnie długim czasom naświetlania z ręki prawdopodobnie nigdy nie wyjdziemy poza ISO 800-1600. Mierząc ekspozycję należy jedynie uważać na światła, bo możliwości ich gaszenia po prześwietleniu są przeciętne, np. ze słońca na niebie czasem robi się przejarany duży placek zamiast ładnej gwiazdki. Problemu można uniknąć pilnując histogramu. Dużo więcej informacji jest w cieniach, czego należało się spodziewać. Szum przy mocnym wyciąganiu niedoświetlonych obszarów oczywiście się pojawia, ale nie ma destrukcyjnego wpływu na jakość zdjęć, przynajmniej na niskich czułościach. Automatyczny balans bieli działa wyjątkowo dobrze i w zasadzie nie zalicza dużych pomyłek.

Podsumowanie

Olympus stworzył aparat, który na papierze ma prawie wszystko, co potrzebne jest, aby odnieść rynkowy sukces: kompaktowy uszczelniony korpus z dobrą ergonomią obsługi, szybki w działaniu, o przyzwoitej jakości zdjęć, z genialną stabilizacją obrazu, niezłym wideo, wyposażony w obrotowy ekran i mnóstwo wodotrysków pozwalających na kreatywne wykorzystanie sprzętu. I w rzeczy samej E-M5 III jest bardzo dopracowanym narzędziem, które nie ma żadnych dyskwalifikujących wad, we wszystkim jest co najmniej dobry, a czasem po prostu świetny. Bardzo polubiłem ten aparat, w końcu ostatecznie sam go sobie kupiłem – choć gdyby nie konieczność sprzedaży systemu Fuji (nieprzewidziane acz przejściowe problemy finansowe, będące mniej lub bardziej bezpośrednią konsekwencją lockdownu) i atrakcyjna promocja Olympusa, pewnie nigdy by do tego nie doszło. I nie żałuję, bo sprzęt ten w pełni sprostał moim oczekiwaniom.

Nie wiem jednak, czy ten model faktycznie odniesie sukces. W ostatnim czasie świat obiegły wiadomości o wycofaniu się Olympusa z produkcji sprzętu fotograficznego i sprzedaży działu obrazowania innej japońskiej spółce, która ma za zadanie przeprowadzić w nim restrukturyzację i przywrócić rentowność. Na razie zapewnienia są takie, że marka nie przestanie istnieć, a sprzęt w dalszym ciągu będzie rozwijany i oferowany w sprzedaży, ale mimo umiarkowanego optymizmu ręki nie dam sobie za to uciąć. Myślę, że jest potencjał, ale też i spore ryzyko. W obecnej sytuacji, mimo że E-M5 III to bardzo udany aparat, zalecałbym ostrożność w inwestowaniu w system Mikro 4/3, szczególnie jeśli w grę wchodzi jego budowa od podstaw. Z drugiej strony, jeśli ryzyko komuś nie straszne, można teraz (wrzesień 2020 r.) trafić na całkiem niezłe okazje cenowe na sprzęt Olympusa. Bądźmy szczerzy, cena katalogowa nowej piątki jest zbyt wysoka, ale przy rabatach rzędu 15-20% (a takie się trafiają, jeśli wie się, gdzie ich szukać) robi się już całkiem sensowna.

Wady

  • brak personalizacji menu

  • brak łatwego dostępu do zmiany progu migawki dla AutoISO

  • utrudniona edycja RAWów w puszce

Zalety

  • uszczelnienia

  • dobra ergonomia przy małych rozmiarach

  • genialna stabilizacja obrazu

  • obrotowy ekran

  • wysoka sprawność działania

  • dużo przydatnych funkcji

  • ładne JPEGi prosto z puszki

Previous
Previous

Fujifilm X-T30 - dojrzały średniak

Next
Next

Lightroom czy Capture One dla matryc X-Trans?