Fujifilm X-T5 ~500 dni później

Niektóre aparaty marki Fujifilm stały się ostatnio łakomym kąskiem dla wszelkiej maści hipsterów, gadżeciarzy i sprzętoholików, ale przynajmniej tych niepozbawionych gustu i zacięcia fotograficznego. Pierwsze modele może nie budziły aż tak dużego entuzjazmu, bo przez sceptyków uważane były za drogie niszowe zabawki z niedomagającym autofocusem. Miały jednak swoją wąską grupę miłośników, która przez lata zdążyła urosnąć do sporych rozmiarów i opanować social media. Dziś, gdy aparaty te nie są już produkowane lub występują problemy w ich dostępności, na rynku wtórnym bywają kosztownym obiektem westchnień ze strony wszystkich znudzonych mainstreamowym sprzętem - wyżyłowanym technicznie, ale nudnym i mocno oderwanym od klasycznego doświadczenia fotografowania, wręcz odbierającym przyjemność z użytkowania. Dlatego niektórzy szukają czegoś innego… A jedną z ostatnich odpowiedzi Fujifilm na tę potrzebę jest model X-T5 z linii zaawansowanych bezlusterkowców systemu X. Po blisko 1,5 roku jego użytkowania myślę, że wiem już, czy ma on szansę spełnić pokładane w nim oczekiwania i stać się w przyszłości sprzętem równie kultowym, jak jego starsze rodzeństwo. Ale nie powiem! Oceńcie sami.

Zanim przejdę do konkretów, pozwolę sobie jeszcze na kilka słów przedbiegu. Fotografię, jaką się głównie zajmuję, można określić jako urbanistyczno-uliczno-spacerowo-urlopową (kolejność nieprzypadkowa). Sporadycznie zdarza mi się próbować swoich sił w innych gatunkach, ale nie czuję się w nich ekspertem. Recenzję tę piszę więc na podstawie doświadczeń nabytych w specyficznych zastosowaniach, a zastosowania, o których nie mam pojęcia, będę po prostu pomijał. Nie jestem też filmowcem, więc ta zasada także i tutaj ma zastosowanie. Dotychczas w recenzjach starałem się coś napisać o trybie wideo, ale tym razem postanowiłem się nie wydurniać i kompletnie pominąłem ten temat. Ponadto nie mam zbyt wiele do czynienia z nowościami sprzętowymi innych producentów. X-T5 będę porównywał głównie do X-T1 i X-T2 (na ile pamięć mi pozwoli, bo testowałem je dość dawno temu), do X100V do niedawna wykorzystywanego przeze mnie regularnie, do Olympusa E-M5 III wykorzystywanego jeszcze rok temu oraz do OM System OM-1, ponieważ jest to aparat z podobnej półki cenowej, a wspomnienia z jego z jego testów mam jeszcze w miarę świeże. Mam też odniesienie do jednego z najnowszych modeli Nikona, ale na razie nie zdradzę do jakiego, bo chciałbym w niedalekiej przyszłości napisać tekst również i o nim. Myślę o sobie, że nie jestem przywiązany do żadnej konkretnej marki, ale nieuczciwie byłoby pominąć fakt, że do Fujifilm i Olympusa/OM System mam pewien sentyment. Staram się zachować obiektywizm na tyle, na ile potrafię, a tam, gdzie nie potrafię, to prawdopodobnie i tak mam rację. A jeśli się mylę, to ktoś z pewnością mnie o tym w dobitny sposób poinformuje.

Wygląd i jakość wykonania

Cała seria spod znaku X-T, nie tylko jednocyfrowa, ale też dwucyfrowa, w zasadzie wygląda niezmiennie z modelu na model. Mamy tu do czynienia z niedużymi aparatami stylizowanymi na stare lustrzanki, z pokrętłami z oznaczeniami, na widok których przeciętny smartfonowy pstrykacz myśli: nie dotykać. X-T5 występuje w wersji czarnej i srebrnej, które różnią się kolorem górnej i dolnej części korpusu, natomiast wyściełana skóropodobną okładziną część środkowa i ramka wyświetlacza w obu przypadkach są czarne. Obudowa wizjera, udająca pokrywę pryzmatu znaną z czasów fotografii analogowej, znajduje się w osi obiektywu, co jest typowe dla tej serii aparatów, w odróżnieniu od przypominającej dalmierze serii X100 czy X-Pro. Cała bryła ma dość prosty kształt, w którym dominują płaskie powierzchnie i wyraźne krawędzie, gdzieniegdzie zaokrąglone, ale bez niepotrzebnych załamań, przetłoczeń czy uskoków, w których zawsze lubował się Olympus w swoich modelach retro. Wygląd X-T5 zdecydowanie przypadł mi do gustu, częściowo ze względów estetycznych, ale też i praktycznych. Taki aparat wzbudza mniejsze obawy przechodniów na ulicy, a jego użytkownik traktowany jest bardziej jak niegroźny szpaner lub student szkoły artystycznej, niż profesjonalista próbujący wzbogacić się, okradając ich z prywatności. I z praktyki wiem, że tę cechę trudno przecenić.

Do niedawna linia X-T była, obok X-Pro, tą najbardziej profesjonalną w stajni Fujifilm. To się chyba zmieniło wraz z pojawieniem się linii X-H, która zdetronizowała dotychczasowych liderów, niemniej jednak X-T5 to wciąż sprzęt zaliczany do tych bardziej poważnych. Świadczy o tym to, że jest uszczelniony i kosztuje niemało, więc do segmentu amatorskiego trudno go zaliczyć. Kilka razy fotografowałem nim w deszczu, więc mogę potwierdzić, że uszczelnienia spełniają swoją podstawą funkcję (nie mam jednak żadnych doświadczeń z ekstremalnymi warunkami pogodowymi w zastosowaniach wyprawowych). Górna i dolna ścianka aparatu wykonane są ze stopu magnezu lub aluminium, bo pomimo sporej ilości elementów metalowych, całość jest raczej lekka. Duża waga często daje wrażenie solidności, dlatego niektórym może się wydawać, że X-T5 jest trochę jakby… plastikowy. Podobno został on nieco odchudzony względem poprzednika, ale z całą pewnością nie jest plastikowy. Górne pokrętła, zapewne dla oszczędności wagi, są chyba puste w środku, bo odgłos klikania podczas obracania nimi też wydaje się nieco pusty, jakby coś tam w środku lekko rezonowało. Nie jest to dla mnie jednak nic irytującego i kompletnie o tym nie myślę obsługując aparat. Postukując w ekran również można usłyszeć podobny odgłos, a w pozycji odchylonej zawias pracuje dość lekko, przez co dotykając ekranu czuć, że się on delikatnie rusza. Nie zwróciłbym na to nawet uwagi, gdyby nie kilka recenzji, w których autorzy wytykali ten problem.

Mimo różnych głosów, że X-T5 jest krokiem wstecz pod względem wykonania w porównaniu do X-T4, z całą pewnością jest krokiem naprzód w odniesieniu do X-T1 i X-T2, a ja niczego jego wykonaniu nie mogę zarzucić. We wszystkich aparatach, jakich kiedykolwiek używałem, najbardziej newralgicznymi miejscami były wszelkie klapki, drzwiczki i zaślepki, które często były tandetnie wykonane i trzeszczały lub skrzypiały. Tutaj nic takiego nie ma miejsca. Wszystkie pozostałe elementy, może za wyjątkiem wspomnianego ekranu, są świetnie spasowane i nie wydają żadnych niepokojących odgłosów nawet przy mocniejszym ściśnięciu korpusu w dłoni. Wszystkie przyciski pracują z przyjemnym wyczuwalnym klikiem, nie sprawiają wrażenia gumowych, nie latają też luźno przy potrząsaniu aparatem albo podczas dotykania ich palcami. Pokrętła pracują z odpowiednim oporem, z wyczuwalnym skokiem między pomiędzy wartościami i nawet jeśli ich odgłos nie daje wrażenia obcowania z produktem super premium, to przynajmniej jest w miarę cichy i miękki, co tej ma swoje zalety. Różnego rodzaju przełączniki, a jest tu ich kilka, również sprawiają jak najbardziej pozytywne wrażenie jeśli chodzi o kulturę ich pracy. Wrażenie ogólne, gdy biorę ten aparat do rąk, jest bardzo dobre i nie czuję żadnego niedostatku, że nie jest to Leica.

Ergonomia użytkowania

Oceniając wygodę uchwytu X-T5 należy pamiętać o przeznaczeniu tego aparatu. Moim zdaniem Fujifilm nie promuje go jako najlepszego wyboru do fotografowania z dużymi teleobiektywami - tutaj pierwszym typem wydaje się być seria X-H. Omawiany model to raczej propozycja dla fotografów ulicznych, podróżników, reporterów lub po prostu do zastosowań uniwersalnych, czyli do wszystkiego po trochu, ale bez żadnych ekstremalnych wymagań jeśli chodzi o obiektywy. Stąd też traktowałbym X-T5 jako korpus przeznaczony do małych i średnich obiektywów, co najwyżej do standardowych amatorskich teleobiektywów. I z takimi szkłami trzyma się go w ręku pewnie i wygodnie. Grip jest tu zdecydowanie najwygodniejszy spośród wszystkich aparatów Fuji, zachowujących smukły profil korpusu (czyli wszystkich poza serią X-S i X-H). Co więcej, z odpowiednio małym i lekkim obiektywem uchwyt ten pozwala zawiesić aparat na czterech palcach, bez konieczności przytrzymywania go kciukiem czy nadgarstkiem. Oczywiście nie da się go w tej sposób przenosić, bowiem oparcie jedynie na koniuszkach palców jest bardzo niepewne i niestabilne, ale jeśli używa się paska nadgarstkowego zabezpieczającego przed upadkiem sprzętu, śmiało można rozluźnić dłoń na kilka chwil. Jeśli ktoś chce, to może dokręcić do korpusu dodatkowy grip (niestety bez zasilania - z tej opcji zrezygnowano, mimo, że była dostępna u poprzedników), ale ja z żadnego tego typu wynalazku nie korzystałem. Bardzo przyjemnie nosi mi się ten aparat w ręku wyłącznie na pasku nadgarstkowym i to z każdym z posiadanych obiektywów, bez wyjątku.

Samo użytkowanie aparatu jest równie przyjemne. Ktoś, kogo nie wzrusza filozofia sterowania za pomocą dedykowanych pierścieni i pokręteł z naniesionymi na nie wartościami parametrów, pewnie ziewnie w tym miejscu przeciągle. Ale dla mnie jest to prawdziwa gratka. Nie to, żebym nie umiał obsłużyć sprzętu, który takich wihajstrów nie ma, ale ich obecność wprowadza do obsługi aparatu dodatkowy pierwiastek uciechy. W X-T5 wszystkie te elementy sterujące są na właściwym miejscu, łatwo dostępne, logicznie rozmieszczone - bez żadnych większych zmian względem poprzedników. Początkowo miałem problem z przypadkowym przełączaniem dźwigni DRIVE, gdy manipulowałem kółkiem czułości, ale to dlatego, że nie byłem przyzwyczajony, że ona tam jest. Szybko jednak nauczyłem się, że ISO należy zmieniać z wyczuciem (zresztą mając trzy błyskawicznie dostępne tryby AutoISO praktycznie w ogóle go nie muszę ruszać), a nie szarpać nim jak jehowy klamką. Ergonomię dodatkowo ułatwia jednoczesna obecność joysticka zmiany pozycji punktu AF i czerokierunkowego wybieraka, gdzie do tego drugiego można przypisać dowolne funkcje. W ogóle możliwości konfiguracji przycisków funkcyjnych są tu ogromne, zarówno pod względem liczby tych guzików, jak i funkcji dostępnych do wyboru. To się docenia tak naprawdę dopiero wtedy, gdy tych możliwości konfiguracji zabraknie (Nikonie, jeśli to czytasz, to mówię o tobie). Jedną z najciekawszych funkcji, którą pokochałem, jest szybki powrót do ustawieni C1. Mam tam zapisane ustawienia pod dynamiczną fotografię obiektów w ruchu, które mogę przywołać jednym kliknięciem wybranego przycisku (w moim wypadku to niewykorzystywany przycisk VIEWMODE po prawej stronie wizjera). Ponownie wciśniecie przywraca poprzednio używany tryb C. No genialne! Czy właśnie fotografuję statycznie, czy dynamicznie, tylko jeden przycisk służy mi do przełączania się między tymi dwoma scenariuszami - prościej się nie da. Być może menu wymagałoby już lekkiego odświeżenia, głównie w zakresie poprawy czasem niezrozumiałych spolszczeń i wprowadzenia dotykowej obsługi. Ale można się do niego przyzwyczaić, a najczęściej używane i tak się przypisuje do personalizowanej zakładki.

Szmery bajery

Obecnie trudno jest znaleźć na rynku kiepskie aparaty wyprodukowane w ciągu ostatnich kilku lat. Wszystkie są generalnie bardzo przyzwoite, a różnią się niuansami w postaci nieco innych zestawów sztuczek, w których każdy z nich najbardziej się wyspecjalizował. Oprócz designu, chyba najlepiej wytrenowaną sztuczką Fuji są ładne JPEGi (opinia subiektywna, ale nie odosobniona) oraz potężne możliwości ich modyfikowania, wraz z aktywną społecznością entuzjastów dzielących się swoimi receptami i inspirujących do samodzielnego eksperymentowania. X-T5 nie jest żadnym wyjątkiem - z dumą kontynuuje ten trend, z jeszcze większym rozmachem, niż poprzednie modele. O samych symulacjach filmów, bo tak Fuji nazywa swoje profile obrazu, napiszę więcej w rozdziale dotyczącym jakości zdjęć. Tutaj wspomnę o tym, co z tymi profilami można zrobić. A mianowicie: użyć jednego z kilku trybów rozszerzonego DR (i działają one wyśmienicie), modyfikować krzywą w światłach i cieniach, zmieniać ekspozycję, balans bieli, modyfikować nasycenie, wyostrzanie, clarity, odszumianie, dodawać ziarno, zmieniać luminację wybranych kolorów (osobno niebieskiego i/lub razem wszystkich pozostałych podstawowych kolorów) i kadrować, oprócz jeszcze paru innych nieznaczących rzeczy. Nie wydaje się to wiele, ale w połączeniu z możliwością wyboru spośród kilkunastu dość unikalnych symulacji filmów daje to imponującą liczbę kombinacji, których umiejętne wykorzystanie może dać naprawdę przyjemne dla oka rezultaty. Każdy z dotychczas przetestowanych przeze mnie aparatów oferował podobne możliwości, jednak w nieco bardziej ograniczonym zakresie lub zwyczajnie z brzydszymi (subiektywnie) efektami. Niektóre aparaty miały jednak kilka funkcji, których zabrakło w X-T5, a mogłyby się przydać: prostowanie horyzontu i korekcja zniekształceń perspektywicznych, dodawanie winietowania, prosty suwak kontrastu, przetwarzanie wielu RAWów na raz.

Jeśli bezkonkurencyjne JPEGi prosto z puszki to niewystarczający wodotrysk, X-T5 ma w zanadrzu jeszcze kilka bajerów. Za najważniejszy z nich uznaję stabilizację matrycy, którą tak bardzo rozpieściły mnie Olympusy, a której brakowało mi w X100V. Producent deklaruje, że ma ona niebywałą skuteczność 7 EV, jednak z przykrością muszę poinformować, że są to tylko marketingowe kocopoły. Bliżej jej do 5 EV, co nie jest wcale złym wynikiem, ale do osiągów najnowszych aparatów Micro 4/3 trochę jej jeszcze brakuje. Co to w praktyce daje? W moim przypadku czasy w okolicach 1 s z ręki na szerokim kącie (16-23 mm) przy odrobinie skupienia. Kiedy jest zimno, człowiek zmęczony i przepity kawą, a na dłoniach grube rękawiczki utrudniające delikatne i zarazem stabilne operowanie aparatem, trzeba starać się bardziej. Ponadto Fujifilm jest bardzo tajemnicze w kwestii współpracy stabilizacji w obiektywach ze stabilizacją matrycy w korpusie. Wszyscy inni producenci, którzy taką współpracę umożliwiają, chwalą się tym przy każdej możliwej okazji. A Fuji milczy. Mam przypuszczenie graniczące z pewnością, że taka współpraca zwyczajnie nie zachodzi. Prawdopodobnie po podpięciu obiektywu ze stabilizacją do korpusu ze stabilizacją matrycy wykorzystywana jest tylko jedna z nich. Twardych dowodów nie mam, ale stawiam, że ta w obiektywie. Niemniej jednak, mimo tych słów nieco przesadnie dramatyzowanej krytyki, bardzo cieszę się ze stabilizacji w X-T5. Jest ona zupełnie przyzwoita, wystarczająca do zdecydowanej większości moich zastosowań i w znacznym stopniu przyczyniła się do tego, że aparat ten był najczęściej przeze mnie używanym w minionym roku.

Kolejny wodotrysk - niby fajny, ale trochę jakby niedopracowany - to zdjęcia o wysokiej rozdzielczości. W sumie to nic nowego, już chyba wszyscy to mają, więc głupio byłoby nie mieć. Patent polega na tym, że stabilizacja matrycy rusza nią w taki sposób, żeby aparat mógł wykonać serię 20 zdjęć, każde z nich przesunięte o ułamek piksela. Z tej układanki można stworzyć obraz o rozdzielczości aż 160 mpx, co oczywiście robi wrażenie. Problem w tym, że aparat nie jest w stanie tej układanki skleić w całość. Żeby uzyskać zdjęcie, trzeba zgrać pliki na komputer i użyć zewnętrznego oprogramowania. W życiu nie chciałoby mi się w to bawić. Cały czar Fuji polega na tym, że sprzętem tej marki uzyskuje się fajne rezultaty prosto z puszki, a w tym przypadku nie można sobie wyobrazić niczego bardziej odległego od tej reguły. Nie psioczyłbym na to, gdyby Olympus czy Panasonic (być może ktoś jeszcze, nie orientuję się) nie oferowali tej funkcji w dużo bardziej użytecznej formie: nie dość, że generującą gotowy obraz, to jeszcze możliwą do wykorzystania przy fotografowaniu z ręki, a nie tylko ze statywu. Podobnie jest z fotografią poklatkową: jest, ale timelapsa już nie robi. Bracketing ostrości też jest, ale stackingu ostrości już ni ma. O odpowiednikach czegoś takiego, jak LiveComposite czy LiveBulb z Olympusów można tylko pomarzyć. Tak, nie wszyscy to jeszcze mają i pewnie nie wszyscy będą to mieć, ale jeśli się porównywać, to do najlepszych, a nie najgorszych. A tutaj pionierzy tych technologii obliczeniowych niestety zdążyli odjechać bardzo daleko, a Fuji nawet nie próbuje ich gonić.

X-T5 dysponuje odpowiednikiem czegoś, co Olympus nazywa trybem ProCapture, czyli buforowaniem zdjęć seryjnych w pętli. Przy wykorzystaniu migawki elektronicznej aparat w sposób ciągły rejestruje zdjęcia nawet zanim jeszcze zwolnimy migawkę, tyle tylko, że przechowuje je tymczasowo w buforze, a nie zapisuje na karcie pamięci. Gdy bufor się zapełni, najstarsze zdjęcie z niego wylatuje, a wpada najnowsze, i tak aż do momentu wyzwolenia migawki. Dopiero wtedy na karcie pamięci zapisywana jest aktualna zawartość bufora uzupełniona o zdjęcia wykonane automatycznie jeszcze chwilę po zwolnieniu migawki. To przydatna funkcja dla fotografów dzikiej przyrody, być może też sportu, gdzie trudno wstrzelić się decydujący moment, ale i na ulicy można ją z powodzeniem wykorzystać. Niestety jej użyteczność ogranicza nieco konstrukcja matrycy i migawki elektronicznej, ale o tym w kolejnym rozdziale. To, co działa dobrze, to tryb wielokrotnej ekspozycji, z którego nawet kilka razy skorzystałem (niestety bez spektakularnych efektów). Bardzo dobrze działa też tryb HDR, którym byłem srodze zawiedziony we wszystkich Olympusach. W X-T5 oferuje on nie tylko przyzwoite jakościowo rezultaty przy fotografowaniu z ręki, ale też efekt końcowy zapisywany jest do jednego RAWa, którego w aparacie można przepuścić przez wszystkie symulacje i ustawienia silnika JPEG, jakie są tylko dostępne dla normalnego zdjęcia z pojedynczej klatki. Dzięki temu taki HDR nie musi wyglądać plastikowo. Jest też tryb panoramy z ręki, z którego kiedyś sporadycznie korzystałem na wakacjach i sprawdzał się naprawdę nieźle, ale od paru lat nie przejawiam już żadnego zainteresowania nim. Bardzo poprawiła się komunikacja poprzez Bluetooth i Wi-Fi z aplikacją mobilną, zupełnie inną niż dotychczas, z kilkoma nowymi funkcjami i bardziej stabilnym połączeniem z aparatem (niestety nadal bez możliwości przesyłania RAWów).

Sprawność działania

Tym razem, dla odmiany, zacznę od pozytywów. Aparat włącza się błyskawicznie i tak samo zwinnie reaguje na wciśnięcie guzików czy obrót pokrętłami, przynajmniej w trybie fotografowania. Poruszanie się po menu również wolne jest od jakichkolwiek opóźnień w ładowaniu interfejsu graficznego. Tego należało się oczekiwać po sprzęcie z tego segmentu, więc zaskoczeń ani rozczarowań nie ma. Spust migawki ma charakterystyczny dla wszystkich Fuji wyczuwalny i dość duży uskok zakończony kliknięciem, przez co nie ma problemu z przypadkowym wyzwoleniem migawki. Uskok ten sprawia jednak, że palec ma dłuższą drogę do pokonania (około 1 mm więcej), co może mu zająć ułamek sekundy dłużej i powodować wrażenie, że migawka działa z lekkim opóźnieniem. Od lat użytkowania aparatów tej marki byłem przyzwyczajony do takiego właśnie działania i dopiero dość niedawno zacząłem łączyć kropki… Spust migawki we wszystkich innych aparatach zawsze wydawał mi się zbyt czuły, a tu się okazuje, że to spust w X-T5 jest jednak nieco toporny. Nie traktuję tego jako wady, wręcz taki sposób działania mi odpowiada, ale ktoś wrażliwy sensorycznie i przyzwyczajony do bardziej responsywnego spustu może potrzebować chwili, żeby się z tym oswoić.

Skoro mowa o migawce, to w trybie mechanicznym oferuje ona minimalny czas otwarcia równy 1/8000 s i pracuje bardzo cicho i miękko - nie aż tak, jak w X100V, ale przyjemniej, niż w jakimkolwiek innym znanym mi bezlusterkowcu. Z kolei w trybie elektronicznym minimalny dostępny czas skraca się do imponującej wartości 1/180000 s! Nie ma takiej kombinacji wartości przysłony ani jasności światła (może poza wybuchem jądrowym), dla której wartość ta byłaby niewystarczająca do uzyskania poprawnej ekspozycji. Fotografowanie pod słońce na pełnej dziurze obiektywami o przysłonie rzędu f/0,95 nie powinno stanowić najmniejszego problemu bez użycia jakiegokolwiek filtra ND. W X-T5, jak i w każdym innym aparacie Fujifilm, niezmiernie cenię sobie funkcję automatycznego przełączania trybu migawki między mechaniczną, a elektroniczną. Ta druga włącza się sama, ale tylko wtedy, gdy światła jest za dużo, więc można kompletnie o niej zapomnieć. W trybie zdjęć seryjnych migawka mechaniczna pozwala uzyskać 15 wyzwoleń na sekundę, co jest bardzo dobrym rezultatem (nawet dużo droższe i nowsze aparaty osiągają zwykle 10-11 kl/s). Oczywiście trend jest teraz taki, że tam, gdzie potrzeba naprawdę szybkiej serii zdjęć, używa się migawki elektronicznej, która oferuje nawet kilkukrotnie szybszy klatkaż. W tym zakresie X-T5 oferuje niezbyt pokaźne 20 kl/s, co powinno wystarczyć do niemal wszystkiego, ale na tle konkurencji już tak imponująco nie wygląda.

Pochwalić muszę też energooszczędność i wydajność pracy akumulatora. Zdaje się, że to dość nowa bateria - ta sama bateria, która była już w X-T4 (NP-W325), ale ja do tej pory nie miałem z nią do czynienia. Przysięgam, że jeszcze nie udało mi się jej zajechać na całym pełnym ładowaniu. Zdarzało się, że starczała mi na trzy spacery, w sumie na ponad tysiąc zdjęć, w dodatku w międzyczasie często i długo używany był podgląd i edycja RAWów w aparacie. A wszystko to w trybie Boost, czyli w trybie pełnej wydajności aparatu, z którego zawsze korzystam. Dodam, że często wyłączam aparat, gdy jest niepotrzebny i włączam za każdym razem, gdy chcę zrobić zdjęcie, a przy wyłączeniu ustawione mam automatyczne czyszczenie matrycy. Dla ciekawskich dostępny jest procentowy wskaźnik poziomu baterii, ale tylko w trybie podglądu zdjęć - w trybie fotografowania, nie wiedzieć czemu, wyświetlany jest wyłącznie wskaźnik w postaci kilku kresek. Oczywiście akumulator można ładować w aparacie poprzez złącze USB-C. Ba, jeśli się nie dokupi zewnętrznej ładowarki, to nawet trzeba, bo nie ma jej w zestawie - jest tylko mały a’la smartfonowy zasilacz i kabelek, za to z kompletem wtyczek pasujących do kontaktów w różnych częściach świata. W ten sposób można też zasilać aparat w czasie pracy.

Dość pozytywnie oceniam też autofocus w X-T5, choć musiałem go dostroić do swoich potrzeb, a zrozumienie niuansów dotyczących jego działania zajęło mi troceh czasu. Jest to pierwszy model Fuji - przypuszczalnie równolegle z X-S20 i X-H2(s) - w którym trybu AF-C można używać domyślnie do wszystkiego, w niemal każdych warunkach. Tak też z resztą go wykorzystywałem. Nie miałem okazji przetestować wszystkich kombinacji ustawień, bo jest ich niezliczona ilość, ale w moim przypadku sprawdził się tryb śledzenia, w którym ramką AF celuję w obiekt, na którym chcę mieć ustawioną ostrość. I niezależnie od tego, czy to obiekt ruchomy czy statyczny, ramka trzyma się go całkiem pewnie. Jasne, czasem zdarza się jej zgubić, szczególnie jeśli w bezpośrednim sąsiedztwie są inne podobne obiekty w kadrze (np. celowanie w książkę na regale pełnym książek może być nieskuteczne), obiekt wyjdzie poza kadr albo źle dostosujemy ustawienia AF do szybkości poruszającego się obiektu. Ja sobie ustawiłem to tak, że interesują mnie obiekty poruszające się jednostajnie z umiarkowaną szybkością, przeszkody są ignorowane (np. jeśli coś wejdzie w kadr i na chwilę przysłoni obiekt), a obiekt jest wykrywany tylko w obszarze ramki, a nie w całym kadrze, gdy tylko się w nim pojawi. To ostatnie ustawienie dotyczy funkcji wykrywania zdefiniowanych obiektów (oczu/twarzy/sylwetki, zwierząt, pojazdów itp.) niby z wykorzystaniem sztucznej inteligencji, którą też mam zawsze włączoną. Funkcja ta działa w połączeniu ze śledzeniem - jeśli aparat rozpozna zdefiniowany obiekt, to go śledzi, a jeśli nie rozpozna, to po prostu stara się śledzić kształt, który znajduje się w ramce AF. I sprawdza się to zarówno w przypadku ludzi na ulicy, jak i statycznych kadrów, nazwijmy to, architektoniczno-krajobrazowych.

Nie mogę jednak pozostać zupełnie bezkrytyczny. Przedtem nie korzystałem za wiele z AF-C, a już na pewno nie nocą i na dużych przysłonach. Skoro jednak X-T5 pozwala używać tego trybu autofocusa w zasadzie przez cały czas, no to korzystałem z niego również i w takich zastosowaniach: noc, miejskie oświetlenie, ulica, fotografia statyczna, f/8 lub f/11 dla uzyskania dużej głębi ostrości i/lub fajnych gwiazdek na punktowych źródłach światła. Tu przy AF-C przysłona jest przymykana już w momencie ustawiania ostrości, a nie dopiero przy wyzwalaniu migawki (w Nikonie też, ale tylko do f/5,6). Oznacza to, że w warunkach słabego oświetlenia, czyli takich jak przedstawione powyżej, aparat ma jeszcze mniej światła, żeby złapać ostrość. W dodatku obraz w wizjerze staje się bardziej zaszumiony i ciemniejszy, symulacja ekspozycji przestaje być wierna, trzeba ufać światłomierzowi. I mimo, że na tak dużych przysłonach i w miarę krótkich ogniskowych wszystko powinno być ostre, to autofocus potrafi tak zgłupieć, że ostatecznie nic nie wychodzi ostre. Na mniejszych przysłonach nie tego problemu, na AF-S również, dlatego czasem jeszcze zalecam jego użycie w skrajnych warunkach. Wiem z internetów, że autofocus w X-H2(s) i nawet w X-S20 działa jeszcze sprawniej, jest lepiej oprogramowany, ma nowsze algorytmy. Czekałem wiele miesięcy, aż X-T5 dostanie aktualizację firmware’u, która zrówna jego możliwości ze wspomnianymi modelami. Jakieś aktualizacje po drodze były, niektóre nawet dotyczyły AF, ale żadna nie wniosła kluczowych usprawnień. Ostatecznie się nie doczekałem i jestem z tego powodu mocno zawiedziony.

Niemniej jednak autofocus w X-T5 jest przyzwoity i bardziej zbliżony do najnowszych standardów wyznaczonych przez konkurencję, niż kiedykolwiek do tej pory. Prawdziwa lista problemów zacznie się dopiero teraz. Przede wszystkim bufor… Ten zapycha się mniej więcej po 35 klatkach samych tylko skompresowanych RAWów, co przy 15 lub 20 kl/s daje tyle, co kot napłakał. Oczywiście rozdzielczość matrycy odgrywa tu niebagatelną rolę, ale można by oczekiwać, że skoro oferuje się tak napakowaną pikselami matrycę, to bufor został do niej odpowiednio dostosowany. OK, na ulicy to zazwyczaj wystarcza, ale do fotografii sportu czy dzikiej przyrody, gdzie zachowania zwierząt trudno przewidzieć i trzeba mocno polegać na długich seriach, ten aparat po prostu nie jest najlepszym wyborem. Na szczęście, gdy bufor już osiągnie swój limit, aparat nie zastyga w bezczynności - da się go normalnie obsługiwać i nawet dalej robić zdjęcia, tylko z wyraźnie wolniejszym klatkażem. Co ciekawe, kilkukrotnie, gdy fotografowałem samoloty na niebie, bufor nie zapychał się w ogóle. Zapewne to dlatego, że RAWy przedstawiające głównie dużą błękitną plamę nieba po prostu ważą mniej, co nie jest niczym zaskakującym. Jak niewiele jednak trzeba, aby móc fotografować niemal bez ograniczeń… Mam teorię spiskową, według której bufor został sztucznie ograniczony i ta liczba klatek została dokładnie obliczona, żeby tylko X-T5 nie stał się przypadkiem wewnętrzną konkurencją dla X-H2. W tej sytuacji na ratunek mógłby przyjść tryb Fotografii wstępnej (dziwaczne tłumaczenie swoją drogą), czyli to wspomniane już wcześniej zapętlenie bufora. Niestety z oczywistych względów działa on tylko przy migawce elektronicznej, co przy matrycy o tak dużej rozdzielczości wiąże się z występowaniem zjawiska rolling shuttter. Odczyt danych z tej matrycy nie jest wystarczająco szybki dla tak dużej liczby linii pikseli, więc efekt ten pojawia się nie tylko w wideo, ale czasem też na bardziej dynamicznych zdjęciach.

Kilka akapitów wyżej pisałem, że aparat w trybie fotografowania nie przejawia żadnych opóźnień (za wyjątkiem tego nieszczęsnego bufora) w jego obsłudze. To prawda. Chciałbym jednak, aby to samo dotyczyło trybu podglądu zdjęć, szczególnie w krótkim czasie po wykonaniu zdjęcia. Używam kart UHS-II 270 MB/s, które kupiłem specjalnie do X-T5 wiedząc, że przy takiej rozdzielczości plików będę potrzebował szybkości odczytu. Nie są to najszybsze karty SDXC na rynku, ale jednak dość szybkie, więc nie przewidywałem żadnych problemów. Pomyliłem się jednak bardzo. Uruchomienie podglądu zdjęć zajmuje jakieś 2 s, a szybkie przewijanie zdjęć potrafi przysporzyć aparatowi zadyszki. W skrajnych przypadkach, gdy do podglądu wchodzę natychmiast po wykonaniu zdjęcia, kręcenie kółkiem przewijania zdjęć nic nie powoduje i dopiero po chwili aparat budzi się do życia i przechodzi do kolejnych zdjęć. X100V nawet z kartami UHS-I wydaje się pod tym względem zwinniejszy (aczkolwiek przesuwanie powiększonego fragmentu kadru w X-T5 jest szybsze pomimo wyższej rozdzielczości). Ślimacze jest też usuwanie powyżej kilku zdjęć na raz - im ich więcej, tym bardziej czas tej operacji zbliża się do wieczności. Pewnie jeszcze szybsza karta nieco poprawiłaby sytuację, ale myślę, że to przypadłość wszystkich Fuji, której do końca nie da się zniwelować. A może to kwestia tych skompresowanych RAWów? Może aparat potrzebuje chwili, żeby je zdekompresować? Nie dowiemy się nigdy.

Ekran i wizjer

Myślę, że prawie wszyscy zgodzą się z tym, że ekran w aparacie powinien być w jakiś sposób ruchomy. Istnieją tutaj dwie szkoły podejścia do tematu: ekran obrotowy, pozwalający robić selfie oraz ekran uchylny, umożliwiający kadrowanie tylko podczas obsługi zza aparatu. W X-T5 Fujifilm poszedł tą drugą ścieżką, stosując ekran na ruchomym zawiasie, nie zaś na obrotowym przegubie. Jeszcze nie tak dawno temu sądziłem, że jest to najlepsze możliwe rozwiązanie, ale teraz uważam, że tu nie ma lepszego i gorszego wyboru - każdy jest kompromisem. Ekranu w X-T5 nie da się co prawda zamknąć ani skierować do przodu, ale producent umożliwił jego odchylenie nie tylko w pozycji wertykalnej, ale też horyzontalnej. Dzięki temu można komponować zarówno pionowe i poziome kadry, czy to z niskiej, czy wysokiej perspektywy. Mechanizm działa sprawnie i raczej budzi zaufanie co do jego trwałości, choć w pozycji maksymalnie odchylonej, gdy ekran odchylony jest wertykalnie i skierowany około 45 stopni w górę, lekko się chybocze, gdy puknie się go palcem, o czym już wspominałem. Nie widzę w tym żadnego problemu, ale też nie dziwi mnie, że niektórzy zwracają na to uwagę i odbierają to jako niedociągnięcie konstrukcyjne. Przez niespełna 1,5 roku dość intensywnego użytkowania luz ten w ogóle się nie powiększył, więc myślę, że ten typ tak już po prostu ma…

Sam panel ciekłokrystaliczny ma przekątną 3 cali i jest przyzwoitej jakości. Jego rozdzielczość jest minimalnie wyższa od tej w X100V, jednak różnicy tej nie da się dostrzec gołym okiem. Ostrości wyświetlanemu obrazowi nie brakuje. Widoczność w ostrym słońcu jest całkiem dobra, szczególnie po rozjaśnieniu ekranu do maksimum, co niestety trzeba robić ręcznie, bo monitor nie funkcji automatycznego dostosowywania jasności do otoczenia (a taką funkcję ma wizjer). Funkcję tę można jednak uczynić łatwo dostępną, jeśli zostanie przypisana do Q menu, więc nigdy nie nastręczało mi to trudności. Kontrast i kolory wydają mi się być poprawnie skalibrowane, choć oczywiście nie jestem w stanie tego w żaden sposób zmierzyć. Dostrojenie odpowiedniego balansu bieli czy nawet modyfikowanie symulacji filmów jest na tym ekranie jak najbardziej możliwe, jeśli tylko nie wymagamy laboratoryjnej precyzji. Zastrzeżenie mam jedynie do czytelności ekranu w pozycji pionowej, gdy używa się polaryzacyjnych okularów przeciwsłonecznych. Widoczność jest wtedy zerowa i albo trzeba wówczas zdjąć okulary, albo przechylić głowę w bok, co dla mnie jest jedną z bardziej irytujących pierdółek w tym aparacie. Ekran w X100V nie ma tego problemu. Nieznaczną niedogodnością w użytkowaniu ekranu jest też spory rozmiar muszli ocznej wizjera, która potrafi przysłonić niemałą część kadru, gdy aparat trzymamy nisko i patrzymy na ekran pionowo z góry. Odsunięcie aparatu kilka centymetrów od ciała rozwiązuje ten problem.

Wizjer elektroniczny ma rozdzielczość 3,7 mln punktów, co może nie jest rekordowym wynikiem i niektóre topowe aparaty oferują lepsze osiągi w tym zakresie, ale w dalszym ciągu jest to solidny poziom przy obecnych standardach. Obawiam się, że ze względu na moją wadę wzroku i tak nie doceniłbym zalet wyższej rozdzielczości. Na co dzień noszę okulary, przez które widzę dobrze, ale nienawidzę przez nie spoglądać w wizjer. Za każdym więc za każdym razem, gdy przykładam oko do wizjera, przesuwam okulary na koniec nosa i spoglądam ponad nimi. Dlatego też bardziej istotna jest dla mnie nie rozdzielczość EVF, a zakres korekcji dioptrii, jaką oferuje. A X-T5 spełnia pod tym względem moje wymogi, więc obraz w jego wizjerze postrzegam jako bardzo wyraźny, czego nie mogę powiedzieć o X100V - tutaj minimalnie brakuje mi większego zakresu korekcji. Być może zasługą jest samo powiększenie, dużo mocniejsze niż w X100V. Częstotliwość odświeżania obrazu jest wystarczająca, nawet w słabym oświetleniu nie irytuje specjalnie. Podobnie jak w przypadku ekranu, kolory i kontrast wyglądają podobnie i dość wiernie. Muszla oczna, mimo że potrafi zasłonić część ekranu, jest wygodna i dobrze blokuje boczne światło. Uważam, że jest to bardzo udany wizjer.

Obiektywy

System X jest już całkiem dojrzały, więc prawdopodobnie odnajdziemy w nim niemal każdy obiektyw w każdym przedziale cenowym, jaki sobie tylko wymarzymy (przy zachowaniu zdrowego rozsądku). To już nie te czasy, kiedy można było mówić o jakichkolwiek brakach. Sytuacja poprawiła się szczególnie w ostatnich latach, gdy pojawił się wręcz wysyp obiektywów innych producentów, wliczając Sigmę i kilka chińskich, ale niezłych marek. Najmocniejszą stroną systemu Fuji, w mojej ocenie, są jasne stałki, których jest już naprawdę sporo, w wielu wariantach ogniskowych i przysłon. Do tej pory przez moje ręce przeszło już tyle szkieł z bagnetem X, że trudno byłoby mi je wszystkie zliczyć, ale zawsze znajdzie się coś nowego, z czym jeszcze nie miałem do czynienia. I tak też X-T5 przyszło mi używać z zupełnie dla mnie nowymi obiektywami, których wcześniej nie miałem okazji poznać w praktyce. Od początku używałem zestawu XF 16-80 f/4 i XF 23 f/1,4, by po kilku miesiącach rozszerzyć go jeszcze o XF 70-300 f/4-5,6. Po raz pierwszy od jakichś 15 lat nie miałem na wyposażeniu żadnego obiektywu super szerokokątnego, który zawsze uważałem za wręcz niezbędny. I czuję się z tym znakomicie.

XF 16-80 f/4 oferowany jest w zestawie z aparatem, jako jeden z dwóch kitów dostępnych do wyboru, obok XF 18-55 f/2,8-4. Ponieważ ten drugi znam dość dobrze, zdecydowałem się spróbować czegoś o większym zakresie ogniskowych. Jak należało się spodziewać, XF 16-80 jest nieco większy i cięższy, co zauważyłem natychmiast i nie byłem z tego faktu szczególnie zadowolony. X-T5, mimo swoich nie największych rozmiarów, nie jest też wcale kieszonkowym korpusem, więc w tandemie z tym obiektywem cały zestaw okazał się jednak całkiem zgrabny i wygodny. Z takim zakresem kątów widzenia i światłem wielkość tego szkła wydaje się naprawdę sensowna i nieprzesadzona. W praktyce okazało się, że nie mam najmniejszych oporów przed używaniem tego obiektywu na ulicy, nosząc aparat w ręku przez kilka godzin. Jeśli chodzi o właściwości optyczne, to nie jest to cud techniki. Na szerokim kącie i w pełni otwartej przysłonie XF 16-80 na pewno nie pozwala wykorzystać pełnej rozdzielczości matrycy X-T5, co widać najbardziej w mydlanych rogach i obrzeżach kadru. Po przymknięciu przysłony w środku jest dużo lepiej, ale rogi kadru nadal pozostawiają sporo do życzenia. Na dłuższych ogniskowych po przymknięciu rogi trzymają już poziom zbliżony do centrum. Czy takie rezultaty rozczarowują? Raczej nie powinny. Trudno byłoby spodziewać się czegoś lepszego od kitowego obiektywu z tak bardzo uniwersalnym zakresem ogniskowych i z wciąż w miarę użyteczną minimalną przysłoną. Praca pod światło, zniekształcenia geometryczne, aberracje itp. są w nim pod kontrolą, częściowo pewnie dzięki korekcji programowej. A przy tym nie zapomniano o stabilizacji, metalowej uszczelnionej konstrukcji, pierścieniu przysłony i osłonie przeciwsłonecznej, więc w ogólnym rozrachunku bilans wad i zalet wypada korzystnie. Autofocus pracuje cicho i szybko, a cena w zestawie też jest adekwatna.

Z kolei XF 23 f/1,4 to obiektyw, w którym trudno doszukać się jakichkolwiek znaczących kompromisów. Swego czasu miałem jego poprzednią wersję i śmiało mogę powiedzieć, że ta druga nowsza jest dużo lepiej dopracowana i po prostu lepsza pod każdym względem, może nie licząc braku przełącznika MF na pierścieniu ostrości. Nie jest to duży obiektyw, jego rozmiar nie powinien nikomu przeszkadzać, choć naleśnikiem nazwać go nie można i trzeba się pogodzić z tym, że z żadnym nawet najmniejszym korpusem nie uczyni on kieszonkowego zestawu. Polubiłem się z tym szkłem od pierwszego użycia, tak że stał się on moim głównym towarzyszem miejskich spacerów, do tego stopnia, że zdetronizował X100V. Ta dodatkowa działka przysłony i stabilizacja w X-T5 przyczyniła się do tego, że X100V odszedł na zasłużoną emeryturę (pisząc ten tekst na rynku nie było jeszcze X100VI, w którym już pojawiła się stabilizacja). Optycznie jest rewelacja... Ostrość na pełnej dziurze dobra od brzegu do brzegu, po lekkim przymknięciu bardzo dobra w całym kadrze, a już od f/2,8-4 dalsze przymykanie w zasadzie nie przynosi żadnych korzyści. Pozostałe właściwości optyczne również stoją na najwyższym poziomie, z minimalnym zastrzeżeniem do pracy pod światło. Obiektyw ten charakteryzuje się dość wyraźnymi flarami i blikami, które mi osobiście nawet się podobają, nadają obrazowi charakteru, ale obiektywnie należy je uznać za wadę. Zdarzyło się parę razy, że mając słońcę w centrum kadru przez te flary autofocus nie był w stanie ustawić ostrości, a to już jest poważny problem, na szczęście występujący sporadycznie i poza tymi przypadkami AF wymiata. Konstrukcja obiektywu jest solidna, metalowa, z przyjemnie pracującymi pierścieniami, uszczelniona, z tulipanem w komplecie. Nie jest to obiektyw tani, ale wart swojej ceny.

XF 70-300 pojawił się w mojej torbie, gdy zatęskniłem za zakresem ogniskowych z 14-150 mm Olympusa. Co prawda XF 16-80 dawał mi wszystko, czego potrzebowałem w mieście, ale przy wyjazdowych pejzażach, których być może nigdy więcej już nie zobaczyłbym na oczy, te 300 mm ekw. dawaje spokój, że żaden kadr nie będzie za daleko. I tego spokoju trochę mi brakowało. Nie wymagałem wiele - wystarczyłby mi amatorski ciemny obiektyw typu 50-200 mm i taki też model jest w ofercie Fuji, jednak znam go dobrze i zawsze wydawał mi się nieco za duży. Okazało się, że XF 70-300 jest w zasadzie takich samych rozmiarów, więc postanowiłem mu dać szansę, mimo że wcale nie potrzebowałem tych 450 mm ekw. Mimo, że wciąż uważam, że to odrobinę za duży obiektyw jak dla mnie, to za sprawą umiarkowanej wagi okazał się jednak być nie taki straszny, jak się tego obawiałem. Czasem nawet zabierałem go w miasto i przez kilkadziesiąt minut byłem w stanie łazić z nim podpiętym do korpusu - mógłbym i dłużej, ale nie miałem potrzeby. Jest to najrzadziej przeze mnie używany obiektyw, ale daje dużo frajdy i tam, gdzie jest potrzebny, bywa po prostu niezastąpiony. Bardzo fajnie sprawdza się w detalu architektonicznym, w którym się co prawda nie specjalizuję, ale w mieście jest tyle dobrych okazji do tego typu zdjęć, że po prostu głupio byłoby ich unikać. Nie zauważyłem, aby XF 70-300 niedomagał optycznie pod jakimkolwiek względem - obrazek z niego naprawdę potrafić cieszyć oko. Budowa jest plastikowa, jedynie bagnet jest metalowy, ale sprawia wrażenie solidnej i dobrze spasowanej. Są uszczelnienie, jest pierścień przysłony, nie zabrakło też osłony przeciwsłonecznej. Już po napisaniu tego tekstu pojawiła się aktualizacja firmware’u do tego obiektywu, która coś poprawia w pracy AF, ale nawet i bez niej nie odczułem, aby był z nim jakiś problem. Mimo, że zapłaciłem za to szkło z własnego portfela, przyszło mi to nie bez oporów. Byłoby mi łatwiej wydać taką sumę, gdyby zmniejszono rozmiar tego obiektywu o 1/3 kosztem skrócenia zakresu zooma do 50-200 mm. Niemniej jednak i tak było warto…

Jakość obrazu

40-megapikselowa matryca, w którą został wyposażony X-T5, wzbudziła sporo kontrowersji w fotograficznym półświatku. Od początku przeczuwałem, że tak duża rozdzielczość wcale nie będzie mi do niczego potrzebna, ale byłem gotów na ten eksperyment. Chciałem na własnej skórze przekonać się, co dzięki niej mogę zyskać, a co stracę. Miałem pewną teorię, która w zasadzie się potwierdziła. A mianowicie nic nie zyskałem ani nic nie straciłem. Korzyść w ostrości zdjęć, o ile obiektyw jest w stanie ją odwzorować, jakaś tam na pewno jest, ale przyglądanie się zdjęciom w powiększeniu i wnikliwe studiowanie każdego piksela to czynność, którą szczerze gardzę. W normalnym zastosowaniu nie widzę żadnej różnicy w ostrości zdjęć między 26-megapikselowym X100V a 40-megapikselowym X-T5, chyba że ustawię kompletnie nieracjonalne powiększenie, to wtedy coś tam widzę, ale kapcie z nóg mi przy tym nie spadają z wrażenia. Z drugiej strony mogę zrobić większego cropa i nadal nie widzę różnicy, a więc można zrobić większego cropa i nic na tym nie stracić. Szumy może są ciut większe w powiększeniu 1:1, ale jeśli zmniejszy się rozdzielczość do 26 mpx, to są w zasadzie takie same. Czyli tam, gdzie światło pozwala i jakość materiału jest dobra, można sobie pozwolić na nieco mocniejsze przycięcie kadru, ale gdy światło jest niekorzystne i już i tak jest kaszanka w cieniach, to lepiej uznać, że X-T5 ma matrycę 26-megapikselową - w przeciwnym razie ujrzycie tę kaszankę w jeszcze większym zbliżeniu. Za wszystko to trzeba zapłacić miejscem na karcie pamięci i dyskach komputerowych oraz prawdopodobnie nieco wolniejszym działaniem aparatu, choć i tak szybkim, więc nie ma o co kruszyć kopii.

Z bardziej istotnych rzeczy warto podkreślić, że ani DR, ani praca na wysokich czułościach nie ucierpiały na tym w żaden sposób, przy założeniu, że porównujemy obrazy prezentowane w tych samych wielkościach. W fotografii, jaką ja uprawiam, jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby w poprawnie naświetlonym zdjęciu zabrakłoby mi informacji w światłach czy cieniach. Czy zdarzyło mi się, że zabrakło mi jakości obrazu na wysokich czułościach? Czasami tak, ale jak się robi nocnego streeta i próbuje zamrozić ruch poruszającego się człowieka na 1/500 s, to nie ma tak jasnego obiektywu i tak wielkiej matrycy, które pozwoliłyby uzyskać krystalicznie czysty obraz. Ja ISO 6400 używam bez wahania, a jeśli trzeba, to ISO 12800 też wykorzystuję, nawet w JPEGu. Być może nie wydrukuję z tego nieskazitelnego plakatu, a w bardziej przystępnych formatach na pewno sobie poradzę. A jeśli widz będzie zwracał uwagę na szumy, a nie na historię, którą przedstawia zdjęcie, to znaczy, że zdjęcie i tak jest do dupy i nawet ISO 100 mu nie pomoże. Gdyby do tego równania dodać jeszcze RAWy, to przy obecnych algorytmach odszumiania, jakie oferuje np. Lightroom, to już w ogóle nie ma o czym mówić - można korzystać z czułości ile tylko fabryka dała. Część zaprezentowanych tu RAWów poddana została takiemu odszumianiu, natomiast wszystkie JPEGi są wynikiem wyłącznie odszumiania zaaplikowanego przez aparat. I jak zawsze, wszystkie JPEGi w zakresie ekspozycji, kontrastu, kolorów itp. prezentują tylko i wyłącznie możliwości testowanego aparatu. Jedyne zmiany dokonywane poza aparatem, sprowadzają się do kadrowania, prostowania, wystemplowania jakiegoś farfocla, zmniejszenia, wyostrzenia i w sporadycznych przypadkach dodania winietowania.

Jeśli chodzi o właściwości matrycy X-T5, to są one na poziomie najlepszych matryc APS-C, niezależnie od ich rozdzielczości czy układu filtru RGB. Poziom ten już od lat jest dobry, nie ma tu żadnej rewolucji i nie spodziewałbym się jej w najbliższych latach. Producenci są bardziej zainteresowani zwiększaniem szybkości odczytu pod wymogi wideo, migawki elektronicznej i pracy AF, niż poprawianiem jakości obrazowania. Dla mnie osobiście dużo ważniejsze jest to, jak oprogramowanie aparatu radzi sobie z materiałem, który dostarcza matryca i co ciekawego potrafi z nim zrobić w taki sposób, aby jak najwięcej dało się osiągnąć w aparacie, a jak najmniej trzeba było robić na komputerze. Sądzę, że nie minę się z prawdą twierdząc, że Fujifilm zawsze priorytetowo traktował kwestię dostarczenia użytkownikom takiego silnika JPEG, z którego chcieliby oni korzystać. Jeszcze niedawno powiedziałbym, że Fuji oferuje najlepsze JPEGi prosto z puszki na rynku, choć dziś byłbym już bardziej ostrożny, bo niektórzy konkurenci też odrobili pracę domową i należałoby by ich sprawdzić, a ja niestety nie mam możliwości przetestowania aparatów wszystkich marek. W każdym razie to Fuji wyrobił sobie reputację pioniera w tej dziedzinie, zachęcił swoich klientów do korzystania z JPEGów, wręcz wykreował pewną niszową modę na JPEGi przyczynił się do powstania społeczności fotografów identyfikujących się jako użytkownicy JPEGów, do której chyba sam się zaliczam. X-T5 kontynuuje ten trend, oferując bardzo duże możliwości konfiguracji ustawień obrazu, mnóstwo profili kolorystycznych (symulacji filmów) inspirowanych dawnymi kliszami światłoczułymi i przemyślany interfejs w aparacie, pozwalający bez większych frustracji z tych wszystkich dobrodziejstw korzystać, bawić się nimi i modyfikować je wedle własnego uznania.

Przez długi czas moją ulubioną symulacją filmu był Classic Chrome, który w X100V musiał ustąpić na drugą pozycję za sprawą rewelacyjnego Classic Negative. W X-T5 pojawił się jeszcze Nostalgic Negative, który także stał się jednym z częściej przeze mnie używanych profili. Razem z cukierkową Velvią i czarnobiałym Acrosem stanowią one piątkę symulacji, którymi jestem w stanie opędzić 99% swoich zdjęć. Najczęściej modyfikuję je na swój sposób, zmieniając krzywą, tryby DR, balans bieli itp., jednak nie zapisuję własnych profili, tylko za każdym razem dostrajam sobie te fabrycznie zainstalowane. Podoba mi się w tych symulacjach to, że każda z nich ma swój unikalny charakter, ale nie jest przy tym oczojebna (może za wyjątkiem Velvii, ale ona taka właśnie ma być) i nie przypomina kiczowatego filtra artystycznego czy przekombinowanego presetu w Lightroomie czy innym wspomagaczu typu Nik Analog Efex. One wyglądają tak, jakby były dobrze obrobione, ale z umiarem i smakiem, a przy tym każda się czymś oryginalnym wyróżnia i nie wygląda jak kolejna wersja tego samego. Nawet w Lightroomie trudno jest je podrobić, przynajmniej mi. Owszem, Adobe oferuje swoje profile odpowiadające symulacjom filmów Fuji, nawet tak samo się nazywające i są one nawet w miarę podobne oryginałów, ale ustawienia DR, krzywych czy Color Chrome nie są poprawnie rozpoznawane. Czy silnik JPEG w X-T5 ma jakieś wady? Jak najbardziej. Główną z nich jest brak możliwości całkowitego wyłączenia odszumiania, które nie jest najgorsze, ale gdyby nie było go wcale, byle aplikacja do obróbki zdjęć na komórce pewnie poradziłaby sobie z tym lepiej. Mam też uwagi to funkcji przetwarzania RAWóch do JPEGów w aparacie, która nie pozwala tego robić wsadowo ani nie umożliwia podejrzenia powiększenia zdjęcia w trakcie jego edycji.

Podsumowanie

Tak sobie przeczytałem całe te moje powyższe wypociny i mam wrażenie, że są one dość krytyczne względem X-T5, mimo że uwielbiam ten aparat. Łatwo jednak pisać o nim w samych superlatywach, ponieważ jest to świetny sprzęt - nie idealny, ale naprawdę cholernie dobry. Podobnie jak X100V kilka lat temu, tak i X-T5 w zasadzie przywrócił mi chęć do fotografowania i pozwolił z sukcesem zrealizować zeszłoroczny projekt, w którym nie odpuściłem ani jednego tygodnia zdjęć. Myślę, że nie udałoby mi się to, gdy nie X-T5 - po prostu bym się znudził i odpuścił pod byle pretekstem. I może dlatego, że ten aparat znaczy dla mnie tak dużo, próbowałem zrównoważyć naturalną skłonność do idealizowania go może nieco przesadzoną surowością. Gdybym pisał o X-S20, o większości ze wspomnianych tutaj wad nawet był nie napomknął, ale perspektywa widzenia nieco się zmienia, gdy okazuje się, że mamy do czynienia z aparatem kosztującym niemal dwukrotnie więcej, niż wynosi mediana wynagrodzenia w Polsce. Taki X-T5 to w zasadzie dobro luksusowe w czasach, gdy ludzie topią swoje pieniądze w niebotycznych ratach kredytów hipotecznych, energii i podstawowych produktów niezbędnych do życia. Czemu więc nie popastwić się nad takim trochę niedorobionym Fuji?

Dobra, znowu trochę przesadziłem. Podtrzymuję swoją opinię, że jest to świetny aparat, chociaż jeśli chcecie go kupić i wydatek taki ma mocno nadwerężyć wasz budżet, to może poczekajcie na jakąś promocję. Czy wolałbym, żeby ten aparat miał matrycę 26 mpx i był nieco szybszy? Tak. Czy boli mnie, że ma matrycę 40 mpx? Nie. Czy kupiłbym kolejny 40-megapikselowy aparat Fuji (lub jakiejkolwiek innej marki) z matrycą APS-C, jeśli jego cechy przedstawiałyby się obiecująco? Tak. Czy potrzebuję tych megapikseli? Nie. Czy pompowanie matryc pikselami to dzieło marketingu? Tak. Czy te megapiksele to diabeł wcielony? Nie. Mam nadzieję, że rozumiecie. One są po prostu bez znaczenia, a najważniejsza jest frajda, jaką mamy podczas fotografowania i dzielenia się zdjęciami z innymi. Sprzęt ma nam w tym nie przeszkadzać, a najlepiej, jakby trochę pomagał. Nie musi być idealny - z czasem i tak zdamy sobie sprawę, że ideałów nie ma, pościg za nimi jest skazany na porażkę, a umiejętność zaakceptowania pewnych niedoskonałości i kompromisów jest w zasadzie receptą na udaną fotograficzną przygodę, żeby nie powiedzieć: na życie. Ważne, żeby miał coś, w czym można się zakochać, a X-T5 właśnie to ma.

Wady

  • bufor niedostosowany do rozmiaru plików

  • ospałe działanie w podglądzie zdjęć

  • brak możliwości podłączenia battery packa

  • nadmierne przymykanie przysłony przy pracy AF-C

  • wyraźny rolling shutter

  • nieczytelny ekran w okularach polaryzacyjnych

  • chybotliwy mechanizm uchylania ekranu

Zalety

  • bardzo dobra jakość obrazu

  • świetne JPEGi

  • wzorowa ergonomia dla aparatu na ulicę

  • autofocus, którego nie trzeba się wstydzić

  • wydajność akumulatora

  • piękny wygląd

Next
Next

Przegląd kwartalny 4/2023